Trzy wieże

Dzień dziewiętnasty (Lago Pehoe – Hostel Las Torres – Camp Torres) / 10 kwietnia 2012 roku

Budzik oczywiście zadzwonił mocno przed wschodem. Ale słyszę krople na namiocie. Wychylam głowę z namiotu. Chmury wszędzie. Niskie na dodatek. A z nieba rzeczywiście kropi. Przewracam się na drugi bok i zasypiam. Tak jeszcze dwa razy.

„Łukasz, Łukasz, wstawaj.” Ten krzyk dociera do mnie i momentalnie mnie budzi. Wyskakuję jak oparzony z namiotu. Przede mną płoną góry. Dosłownie. Wschód się jednak odbył, a my łosie go przespaliśmy. Ale jeszcze nie wszystko stracone. Nie ubieram się nawet. Wyciągam aparat i biegnę niedaleko, aby mieć lepszy widok na płonące góry. Kadr nie jest może najlepszy – na pierwszym planie dużo krzaków, ale trudno. Za błędy trzeba płacić.

Po kilku kadrach ubieram się i wskakujemy z Adamem do samochodu. Teraz liczy się każda minuta. Szukamy światła – słońce nadal jest nisko, co daje szanse na jakieś dobre ujęcia. Ścigamy się zatem ze światłem. Wreszcie wyjeżdżamy na teren bardziej odkryty. Światło nadal dopisuje i robimy zdjęcia. Stoję na niewielkim wzgórzu. Pode mną niewielkie jeziorko wypełnione niebieską wodą i zielonymi szuwarami. Pięknie to się wszystko prezentuje w miękkim, porannym świetle. Ach, gdyby takie warunki były codziennie.

Wykorzystujemy niesamowite widoki i poranne światło na zdjęcia dla naszych sponsorów. Jesteśmy tutaj m.in. dzięki nim i mamy pewne zobowiązania do wykonania. Mamy z tych zdjęć dużo radości.

Wracamy do namiotu. Drogi są tutaj bardzo kręte wiec zajmuje nam to trochę czasu. Trzeba uważać, bo łatwo na tym szutrze polecieć. Ograniczona widoczność też nie pomaga.

Czas na śniadanie. Dzisiaj sobie folguję, bo niedługo ruszamy pod wieże Torres del Paine i nie chcę nosić zbyt wielu ciężarów :-). Czyli racje żywnościowe na „wycieczce” będą godowe. Mój żołądek na tyle już się przyzwyczaił do mniejszych porcji pożywienia, że wręcz odmawia zbyt dużej ilości jedzenia. Sam z siebie. Fajnie byłoby, gdyby tak sam z siebie zachowywał się po powrocie do Polski :-). Śniadanie spożywamy oczywiście pod wiatą podziwiając piękne widoki na nieodległe góry. Szczyt Paine Grande robi naprawdę niesamowite wrażenie. Jest trochę szaro i ponuro, a po niebie przewala się mnóstwo chmur, ale i tak widoki są spektakularne.

Pakujemy się i opuszczamy nasz camping. Jedziemy do Hostel Las Torres, gdzie zamierzamy zostawić samochód. To tylko kilkanaście kilometrów, ale podróż zabiera nam dużo czasu. Przyczyną są oczywiście stada guanaco, które od czasu do czasy wychylają zza zakrętu. Na jednym z postojów Adam próbuje podejść jednego z osobników i dociera naprawdę blisko. Widać, że nie boją się ludzi aż tak bardzo. Pewnie się przyzwyczaiły. Zdjęciowo szału nie ma – dobre zdjęcie wymaga jednak odpowiedniego światła. Ale i tak trudno nam się oprzeć obrazom, które widzimy. Nie mówiąc już o spuście migawki. W takich miejscach po prostu zdjęcia się robi.

Przejeżdżamy lekko chybocący się most na rzece Rio Paine. Rzeki są tutaj potężne i bardzo szerokie. Zapewne po zimie płynie tutaj mnóstwo wody – widać to po korycie. Tuż obok stoi jeszcze stary most – nieczynny. Nie wygląda na stabilną konstrukcję. Jeździć po takim to strach. Adam dzielnie prowadzi naszego czerwonego Fiacika. Nasz samochód się tutaj nijak nie wyróżnia. Często widzimy potężne Fordy, głównie pick-upy, ale nie brak też olbrzymich vanów. Właśnie dwa nas wyprzedziły. Kierowcy nie byli zbyt uprzejmi. Kiedy wyjeżdżamy zza kolejnego już zakrętu widzimy niesamowitą scenę. Po prawej stronie drogi, zza wzgórza wypada … banda guachos na koniach. Wiatr ich wręcz unosi nad trawą. Rozwiane końskie grzywy, zamaskowane twarze, stukot kopyt. To wszystko jest niesamowite, wręcz nierealne. I trochę groteskowe, gdyż ich celem są … owa dwa vany, które przed chwilą nas próbowały zrzucić z szosy. No to zaraz poleje się krew, pomyślałem sobie. Aparat miałem oczywiście w pogotowiu. Nawet na taką właśnie ewentualność. Vany stanęły, a gauchos sprawnie je okrążyły. My niczym niewidoczni obserwatorzy przemknęliśmy obok. A przynajmniej tak nam się wydawało. Adam zatrzymał samochód tuż przed vanami. Wyskoczyliśmy z samochodu niczym wytrawni reporterzy wojenni i dalej robić zdjęcia. Trwało to tylko chwilę – ochrona busów była kategoryczna i stanowcza i zaraz nas zwinęła. „No pictures” poleciało raz i drugi. Trzeciego razu nie chcieliśmy usłyszeć. Trwało to wszystko tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się zapytać o pozwolenie. Ruszyliśmy dalej.

Oczywiście to była ustawka na potrzeb turystów w vanach. Okazało się później, że to ekipa chyba brazylijskiej telewizji :-).

Dojeżdżamy do Hostel Las Torres (wszystko tutaj ma w nazwie „Torres” :-). Tam czeka nas przepakowanie. Jeszcze pytam się w hoteliku którędy do wież. Ale pan jest bardzo zdziwiony moim pytaniem. Przychodzi mi zatem znaleźć drogę na czuja. Nos mnie nie zawiódł i po chwili zaczynamy podejście pod wieże. Przed nami długa droga. Po drodze mamy małe schronisko, gdzie planujemy chwilę odpoczynku.

Przechodzimy przez wiszący most i zaczynamy mozolne podejście. Najpierw ostro pod górę, a później trawersujemy zbocze doliny. Każdy idzie własnym tempem. Docieram do najwyższego punktu trawersu – zatrzymuję się i robię zdjęcia. To samo przy schronisku, które okazuje się zamknięte. Obok schroniska płynie piękna rzeka – Rio Ascencio – otoczona równie pięknymi kolorami jesieni. Uwielbiam wodę na fotografii.

Czekam na Adama. Jest jeszcze kilka osób, które również idą pod wieże. Pogoda nie jest najlepsza, ale światło nadal jest miękkie pomimo południa. W sam raz na zdjęcia w lesie i wody.


Ruszamy dalej. Ścieżka zagłębia się w las. Coraz wyżej i wyżej. Las jest wspaniały, stary, z mnóstwem drzew pokrytych mchem. Od czasu do czasu widać wysokie ściany otaczających nas gór i spadające z nich kaskady wody w postaci wodospadów. W takim otoczeniu nie czuć ciężaru plecaka. Nogi same niosą. Kilka razy zatrzymuje się na zdjęcia zafascynowany otaczającą mnie przyroda.

Na szlaku nikogo nie spotykam. Docieram do obozu. Jest to jedyne miejsce w pobliżu wież, na którym można się rozbić. Trochę dalej jest jeszcze obóz dla wspinaczy. Jest trochę namiotów – w końcu to największa atrakcja parku. Szukam strażnika, który zarządza campingiem. Wyznacza nam miejsce do spania. Camping jest za darmo. Zgodnie jednak z zasadami, możemy tu spać jedynie jedną noc. Pytam się czy będzie problem, jeśli zostaniemy na dwie. Żadnego. Być może ta zasada obowiązuje w szczycie sezonu.

Camping jest wyposażony więcej niż skromnie. Jest wiata, pod dachem której można się schować podczas deszczu i przygotować jedzenie w pozycji stojącej. Toaleta, do której lepiej nie zaglądać. I nowa oczyszczalnia ścieków (taka malutka, zapewne bio). Dociera Adam. Rozkładamy namiot. Nie sprawia nam to już jakichkolwiek problemów. Zaczyna kropić. Prognoza pogody nie jest najlepsza na jutro. Postanawiamy się posilić – mamy kilka godzin w nogach. Najgorsze to to uczucie, że nie będzie już dzisiaj więcej posiłków. Co najwyżej herbata – gorzka. Na wyprawach oduczyłem się słodzić. Kiedyś słodziłem herbatę dwoma łyżeczkami – teraz płaską połówką łyżeczki. Myślę, że po kolejnej wyprawie przyjdzie czas na gorzką herbatę.

Tak więc wrzątek i liofilizat. Dużego wyboru nie ma :-).

Po jakże treściwym wysiłku idę jeszcze na małą przechadzkę po penetrować okolice campingu. A przede wszystkim znaleźć drogę, która prowadzi pod wieże.

Wieczór mija nam na rozmowach. Brakuje tutaj ewidentnie wina. Teraz żałujemy, że nie wnieśliśmy go na naszych plecach.

Jutro rano pod wieże. Godzinna wycieczka – podobno płuca można sobie na niej wypluć. Ale wiejący coraz silniej wiatr nie wróży niczego dobrego.

Łukasz

Skomentuj