Na argentyńskiej ziemi

Dzień drugi (Buenos Aires – El Calafate – El Chalten) / 23 marca 2012

Lot trwa 13 godzin. Większość z tego czasu przesypiamy starając się znaleźć najbardziej odpowiednią pozycję. Nie jest to jednak łatwe. Kilka razy zwycięża Kindle. Z korzyścią dla mnie :-). Kończę “Proces” Kafki. Lektura wręcz wbija mnie w fotel lotniczy – zrozumiałem wreszcie przekaz. Zajęło mi to 13 lat. Długo, ale cieszę się, że to nastąpiło :-). Jeszcze w samolocie pojawił się zatem problem – co czytać przez następne dni? Stanęło na Psach Baskerville’ów Artura Conana Doyle.

Śniadanie wprawiło nas w dobry humor – ląd już blisko. I rzeczywiście, wkrótce zaczęliśmy kołować nad lądem i po kolejnych kilkudziesięciu minutach pilot łagodnie posadził maszynę. Wylądowaliśmy w Buenos Aires. Poczułem na całego, że zaczyna się przygoda.

W Buenos cieplutko pomimo wczesnego ranka. Lotnisko oczywiście w remoncie (nie pamiętam nie remontowanego lotniska – no może poza Ławicą w Poznaniu). Jeszcze trochę nerwów oczekując na bagaż. Ale i tym razem wszystko się skończyło. Wyjście z hali przylotów wyglądało nieciekawie i przez chwilę miałem wątpliwości, czy aby na pewno jesteśmy we właściwym miejscu. Wszystko można jednak zrzucić na karb przebudowy.

Wymieniamy twardą walutę na lokalne peso. Oczywiście bez paszportu się nie obejdzie. Dodatkowo trzeba zachować kwitek na później, bo bez niego nie będzie możliwa wymiana peso na dolary/euro przy powrocie. Kraj boryka się nadal z brakiem waluty, w końcu upadli w ostatnich latach dwa razy.

Z bagażami idziemy na terminal nr 2, skąd mamy polecieć do El Calafate. Na miejscu kłębi się już spory tłum ludzi. Kolejka wije się naprawdę daleko. Ale przed gatem trzeba jeszcze przejść przez urzędnika lotniska, który kieruje podróżujących do właściwego gatu. Pierwsze próba podejścia bez kolejki kończy się niepowodzeniem. Pani nie zna angielskiego i trudno nam się dogadać. A my mamy jedynie zrzucić bagaż – karty mamy już w rękach. Po kilku minutach podejmujemy drugą próbę i tym razem się udaje. Wchodzimy z lekkim oporem :-). Po chwili bagaże są już nadane i pozostaje nam się cieszyć kilkoma godzinami wolnego czasu. Odpalamy SPOT-a i meldujemy się na stronie. Na terminalu tylko jedna knajpka, sklepów nie ma – trzeba iść na główne lotnisko.

Wreszcie przechodzimy przez security i po kilkunastu minutach oczekujemy już na nasz samolot. Głód robi swoje i pojawia się poranna kawa oraz małe przekąski. Wcześniej oglądamy państwowe reklamy systemu monitoringu polegającego na pobieraniu od wszystkich odcisków palców – później takim odciskiem będziesz się legitymował wszędzie – na lotnisku, podczas kontroli drogowej, itp. A niedługo zapewne i w wielu innych miejscach. Państwo policyjne? Zapowiadana kontrola nad obywatelami chyba w tym właśnie kierunku zmierza.

Samolot jest oczywiście mniejszy. I wypełniony po brzegi. Lot do El Calafate trwa trzy godziny. Pokonujemy prawie 2400 km. Sporo.

Już kilkadziesiąt kilometrów od El Calafate widać potężny masyw Fitz Roya. A tuż za nim oślepiający black Lądolodu Patagońskiego. Widać też turkusowe, olbrzymie jeziora. Przy czym olbrzymie znaczą naprawdę olbrzymie. Takie np. na 70 km szerokości!

Lądowanie jest tym razem nieco twardsze. Wiatr daje się we znaki. No, ale jesteśmy. Po kilkudziesięciu godzinach podróży dotarliśmy na nasz przyczółek na argentyńskiej ziemi. Pierwsze co “rzuca się w oczy” po wyjściu z samolotu to powietrze. Pachnie całkowicie inaczej. No i wiatr. Jest wszędzie. Na razie niezbyt mocny, ale jest. Zapewne będzie nam towarzyszył przez kolejne tygodnie. Bagaże przyleciały z nami, więc jesteśmy naprawdę szczęśliwi. To chyba najbardziej nerwowa kwestia podczas podróży. O ile jeszcze w drodze powrotnej to tak nie boli (dotknęło mnie w drodze powrotnej z Nowej Zelandii), o tyle strata czy opóźnienie w dostawie bagażu w drodze tam jest naprawdę paskudna.

Lotnisko oczywiście … w przebudowie. Będzie większe i piękniejsze. El Calafate to wrota to argentyńskiej Patagonii i ruch tutaj w ciągu sezony jest naprawdę spory.

Po wyjściu z bagażami następuje lekki chaos. Wszędzie trekerzy, turyści, robotnicy i obsługa. Dowiadujemy się, że za chwilę mamy busa do El Chalten, co również nas cieszy. Być może zaliczymy jeszcze dzisiaj nasz pierwszy zachód słońca. Robimy też pierwsze rozeznanie kosztów wynajmu samochodu. Wychodzi ___ peso za dzień. Czyli jest tak, jak zakładaliśmy w Polsce.

Pakujemy się do busa. Prawdziwie międzynarodowa ekipa. Pierwsze zakazy – nie wolno otwierać okien. Dlaczego? Bo głowę urwie jak przyjdzie wiatr :-). A po prawdzie to chyba zakazy z czasów, kiedy droga była szutrowa. Jesteśmy lekko ściśnięci. Przy gwałtowniejszym hamowaniu plecaki zrekapitują połowę podróżujących. nasz kierowca okazał się bowiem mistrzem w upychaniu plecaków.

Z poziomu drogi (asfaltowej, szutru jest do El Chalten nie uświadczysz) wszystko wydaje się płaskie. Zaczynamy mijankę olbrzymich jezior (dwa są na naszej drodze). Gdzieś w oddali piętrzą się góry i Lądolód. Już na pierwszy rzut oka kraina wydaje się być ogromna. Rzeki przypominają prawdziwe rzeki – są szerokie i pełne wody. Wszędzie płoty znaczące własność farmerów. Krów w zasadzie nie ma. Widzimy pierwsze guanaco. I chyba strusie. Kolory mocno brązowe lub turkusowe (woda). Góry w oddali pokryte pierwszym śniegiem. Jednym słowem – bajka. Chłonę to wszystko jak małe dziecko. Jestem spragniony takich widoków.

Zatrzymujemy się na postój w estancji La Leona. Postój wynika raczej z próby wymuszenia na nas kilku peso niż z konieczności postoju. Ale dzięki temu dowiadujemy się, że estancja powstała w miejscu przeprawy przez płynącą nieopodal rzekę Santa Cruz. Przeprawiali się oczywiście poganiacze bydła z tysiącami krów. A że czasami trzeba było czekać na dogodne warunki hydrologiczne, to siłą rzeczy wyszynk musiał powstać. I tak powstała estancja. Później postęp dotarł i do tego miejsca – wybudowano most, który znacznie przyspieszył podróż. Jego szczątki nadal wystają z wody. A rzeka naprawdę potężna. Nie jest bardzo szeroka, ale siłę nurtu widać z daleka.

Po kilkudziesięciu kilometrach ponownie odsłania się widok na Fitz Roya. Ależ ta góra potężna. A przecież jeszcze do niej tak daleko. Strach się bać co będzie na miejscu, u jej podnóży.

Wreszcie docieramy do El Chalten, skąd jutro mamy wyruszyć w góry. Przy wjeździe do miasteczka siedziba dyrekcji Parku Narodowego. Wszystkie autobusy się tam zatrzymują na obowiązkową pogadankę na temat bezpieczeństwa parku (mówią głównie o zakazie palenia ognia i to w dosyć obcesowym angielskim), ale nam się udaje tej pogadanki uniknąć. Może było za wcześnie? Albo jechaliśmy za małym busem? Budynki miasteczka rozrzucone są w lekkim nieładzie, drogi szerokie. Widać trochę ludzi na ulicach, nie jest to jednak molo w Sopocie. A widoki o niebo lepsze :-). Podjeżdżamy pod nasz hotel El Diablo. Antek – mój partner na Lądolód – zarezerwował nam dwójkę w hotelu na pierwszą noc. Miło będzie się porządnie wyspać. Hotel wygląda jednak na … opuszczony. I rzeczywiście jest zamknięty na cztery spusty. Miny z Adamem mamy nie tęgie. Po krótkich poszukiwaniach udaje nam się znaleźć właściciela. Hotel jest zamknięty, ale będziemy mogli przenocować w domkach za tą samą cenę. Wszystko jest niby ustalone. Ale bez śniadania. OK, niech będzie. Byleby było czysto i ciepło.

Domek spełnia te warunki. Porzucamy więc tam nasze rzeczy i idziemy zwiedzić miasteczko. Przy okazji warto się posilić – chcemy jeszcze zdążyć dzisiaj na zachód słońca na pobliski punkt widokowy, a w brzuchu zaczyna nam burczeć. Krótki spacer po miasteczku daje nam jako takie wyobrażenie o okolicy. Wszędzie agencje turystyczne i sklepiki typowe dla górskich, turystycznych miasteczek. Jest już jednak po sezonie, stąd też i ludzi mało. Jemy w knajpie poleconej przez właściciela hotelu – przy głównej drodze. Zamawiam oczywiście … steka. Dostaję pół kilograma mięsa. Adam zamawia makaron. Te pół kilograma mięsa ledwo mieści się na talerzu. Jest dobre – nie ocieka krwią i jest odpowiednio wysmażone jak na mój gust. No ale waga przytłacza. W żołądku ląduje ¾ porcji. Jeżeli doliczyć do tego sałatę i frytki i wino, to posiłek jest naprawdę spory. Wręcz wytaczam się z restauracji. A jeszcze dzisiaj przyjdzie nam zdobyć niedaleki punkt widokowy. Następnym razem zamówię połówkę.

Ceny znośne, ale wyższe niż w Polsce. No i wybór towarów bardzo mały. W lokalnym markecie były tylko dwie rodzaje czekolad. Krem do opalania – był tylko jeden – 40-stka dla dzieci. Sprzęt turystyczny znacznie droższy – warto się więc zaopatrzyć w Polsce.

Po posiłku udajemy się na zasłużony odpoczynek do naszego domku. Adam lekko przysypia, a ja przepakowuje swój plecak. Część rzeczy zostawiamy w El Chalten. Zobaczę je dopiero za kilkanaście dni – tyle bowiem będzie trwała moja rozłąka z cywilizacją. A że każdy gram tam w górach będzie mnie kosztował trochę wysiłku, to ponownie oglądam każdą rzecz dwa razy.

Wreszcie zbliżą się czas zachodu słońca. Pogoda cały czas znośna. Ogólnie grzeje słońce, tylko góry pokryte są czasami kołdrą chmur. Ale od czasu do czasu się zza niej wyłaniają, więc jest szansa na zdjęcia. Na nieszczęście, zachód to nie jest najlepsza pora na robienie zdjęć masywu Fitz Roy czy Cerro Torre. Słońce będzie bowiem zachodziła za nimi, a na Lądolodzie prawie zawsze są chmury. O wiele lepszy jest za to wschód słońca, kiedy to promienie oświetlają pięknie góry. Pomimo tych wydawałoby się niedogodności i tak idziemy na zachód.

Nasz wybór padł na Mirador de los Condores – punkt widokowy wznoszący się nad siedzibą Parku Narodowego. Na szczyt idzie się miłym spacerkiem ok. 45 minut. Oczywiście nie podarowałem sobie i już z drogi zrobiłem pierwsze zdjęcie w Patagonii.

Adam wytrwał do końca i pierwsze zdjęcia zrobił dopiero na szczycie. Poza tym wydarł strasznie do przodu – niczym bolid – i już nie udało mi się go dogonić. Dbając o odmienność kadrów poszedłem jednak w inne miejsce – nieco powyżej, z kikutami małych drzewek na pierwszym planie.

Nie powiem, pierwsze podejście nie było najfajniejsze. Czuję, że pomimo treningów, mój organizm się jeszcze nie przestawił na tryb górski. Ale wiem z doświadczenia, że za chwilę to nastąpi i z każdym dniem sprawność będzie wyższa. Na Lądolód będzie jak znalazł :-).

Zachód nie zachwycił. Ale też nie rozczarował do końca. Można było podziwiać przepiękne góry, wysokie, o bardzo ostrych graniach. Widać było, że się tam ciągle kotłuje. Chmury to pojawiały się to znikały. Zdjęcia oczywiście były robione. A jak :-).

Po zachodzie schodzimy do miasteczka. Przy naszym domku napotykamy Antka – umawiamy się na 9 wieczór na rozmowy dotyczące Lądolodu i naszych planów. Czas mija szybko i o 9 spotykamy się z Antkiem. Ujmuje nas już na samym początku stawiając na stół butelkę wina w ramach powitania w Patagonii. Antek to stary wyjadacz patagońskiego krajobrazu. Zakochał się w tej krainie i wygląda na to, że tutaj już pozostanie. Butelka okazuje się za “krótka” i po chwili na stole ląduje druga. A my przecież na wschód idziemy :-). No ale dajemy radę! Rozmowa schodzi na przygotowania do trasy na Lądolodzie. Ustalamy szczegóły, omawiamy trasę, pogodę, wsparcie meteorologiczne, itp. Wszystkie te ważne rzeczy, które tam daleko mogą decydować o powodzeniu naszej wyprawy. Adam chyba się cieszy, że nie idzie na Lądolód bo dosyć obrazowych i sugestywnych opowieściach antka czego tam można oczekiwać i co śmiałka może spotkać. Ale ja jestem nastawiony bardzo pozytywnie. Wszystko zostało przemyślane jeszcze przed wyprawą, ryzyka skalkulowane, wszystko odpowiednio przygotowane. Wierzę też w swoją szczęśliwą gwiazdę.

Po spotkaniu czas na krótki odpoczynek. Wstać musimy o 5 rano, aby odpowiednio wcześnie dotrzeć ma wschód słońca.

Zasypiamy jak dzieci.

7 komentarzy

  1. Panowie, świetne klimaty, zazdroszczę wyprawy i tych odwiedzonych miejsc, zdjęć. Fajna relacja. Gratuluję!
    Wszystkiego jeszcze nie przeczytałem, napisaliście gdzieś o kosztach takiego „wypadu”?
    Pozdrawiam, muszę też poważnie pomyśleć o czymś takim.

  2. Mirador de los Condores… niejedno piwko się tam obróciło przy zachodzie słońca, świetne miejsce :)

  3. Fajne z Was Chłopaczyska!
    Czytam, oglądam i bardzo żałuję, że moja młodość przypadła na czasy, gdy takie wyprawy nie były możliwe..
    Gratulacje za fantazję i zdjęcia!

    • Łukasz

      Ewo, dziękujemy! Wszystko jeszcze przed Tobą! W każdym wieku można coś zobaczyć i coś przeżyć.

  4. Ululalismy sie tym winkiem! :)

    • Łukasz

      Zacytuje Talmud: „Wino pite w umiarkowany sposób, otwiera umysł człowieka. Rzadko kiedy posiada mądrość ten, kto jest zupełnym abstynentem.”
      tak też było i tego wieczora :-). W końcu omawialiśmy Lądolód i wszelkie możliwe złe zakończenia tej części wyprawy :-). A to wymagało otwartości umysłu :-)!

Skomentuj