Dzień dwudziesty piąty (Refugio Grey – Los Guardas) / 15 kwietnia 2012 roku
Pogoda nas w Torres nie rozpieszcza. Wschód znowu nie wystąpił. Nad szczytami wiszą ołowiane chmury. Nie pada. Ale słońca na razie nie widać. Jest za to całkiem zimno – kilka stopni powyżej zera. Na szczęście wiatr ucichł. W nocy trochę padało więc wszystko wokół jest mokre. Namiot spisuje się natomiast rewelacyjnie. Jest w nim sucho i prawie przytulnie. Miejsca w sam raz na nasze toboły, nie mówiąc już o nas samych. No ale całego dnia nie będziemy przecież siedzieć w namiocie. Postanawiamy wyjść i rozruszać trochę kości po wczorajszym krótkim spacerze w deszczu :-). Adam idzie na południe (tj. w dół) ja zmierzam na północ (czyli w kierunku lodowca Grey i Garner Pass). Umawiamy się na spotkanie na campingu za kilka godzin. Wrzucam sprzęt fotograficzny do plecaka. Do tego trochę wody i ciepłe rzeczy – na wypadek zmiany pogody. Jedzenia nie biorę – zresztą musiałbym wziąć maszynkę do gotowania, a nie chce mi się nosić dodatkowych ciężarów.
I w drogę.
Początkowo droga jest płaska. Ścieżka jest widoczna wyraźnie. Wokół mnie stare omszałe drzewa. Czasami w pięknych kolorach jesieni. Nie słychać żadnych odgłosów cywilizacji. Tylko szum drzew i płynącej wody. Od czasu do czasu odzywa się jakiś ptak. Bajka. W takich warunkach bardzo dobrze mi się chodzi.
Po kilkunastu minutach zaczynam nabierać wysokości. Zbaczam ze ścieżki i przedzierając się przez zarośla wychodzę na krawędź wysokich skał górujących nad wodami jeziora. Czoło lodowca Grey prezentuje się wspaniale. Pośrodku prezentuje się wysoka wyspa. Wyraźnie widać na skałach „rany” zadane przez lodowiec. Jakież siły musiały tam działać. Zapewne kiedyś cała wyspa znajdowała się pod lodem. Teraz, wobec ocieplenia, lodowiec cofa się odsłaniając kolejne części wyspy. Woda ma tutaj wyraźnie zielonkawy odcień. Lód aż skrzy, a jego niebieski odcień pięknie współgra z zielonym kolorem wody. Widać, że lodowiec cały czas pracuje. Co chwila dochodzą do mnie pomruki lodowca – to odgłosy łamiącego się lodu. Kilka razy od czoło odpadają płaty lodu. Raz jest to nawet spory kawałek – w huku opada do wody. Piękne widowisko.
Wracam na ścieżkę. Po kolejnych 30 minutach docieram do skalnej półki. Płynie tutaj niedaleko strumień a widok na lodowiec i dalsze szczyty jest jeszcze lepszy. O dziwo zaczyna wychodzi słońce. Światło nadaje temu miejsce całkowicie innego wyrazu.
Jest tak pięknie, że postanawiam posiedzieć sobie tutaj dłuższy czas. Dzwonię do Żony. Odliczam już dni do powrotu. Bo przecież wszystko co dobre kiedyś się kończy i tego końca podróży już wypatruję. Z tego miejsca wyraźnie widać dalszą część lodowca i otaczające go szczyty. Są pokryte śniegiem – znak, że nadchodzi zima. Same szczyty najczęściej przykrywają chmury – muszą być stosunkowo niskie. Ach, żeby tak pięknie je oświetliło :-). Na „moją” półkę docierają trzy Francuzki. Robię im sesję fotograficzną na życzenie bo widoki stąd są naprawdę zachwycające.
Lodowiec jest z tych, które się zbytnio nie cielą. Owszem, od czasu do czasy odrywa się od niego jakaś większa góra lodowa, która później pchana wiatrem i prądami dociera do szerokich plaż jeziora na południu, ale są to sporadyczne przypadki. Stąd też na jeziorze zbyt wielu gór lodowych nie ma.
Po krótkim odpoczynku ruszam dalej. Moim celem jest Los Guardas i lodowiec Grey. Może pójdę jeszcze dalej?
Docieram do górskiego strumienia. Trwają tutaj pracę nad wybudowaniem wiszącego mostu. Sądząc po wysokości brzegów, które chcą spiąć most będzie się wznosił nawet na kilkanaście metrów nad skałami. Nieźle. Teraz jeszcze trzeba zejść na dół, a następnie wspiąć się z powrotem na górę. Co też czynię.
Docieram do Los Guardas. To taki camping pośrodku lasu z bieżącą wodą. Jest toaleta i małe schronienie. I to wszystko. Nikogo tutaj oczywiście nie ma. Odbijam w bok na punkt widokowy. Po kilku minutach docieram do miejsca położonego nad lodowcem. Pode mną leżą tony niebieskiego lodu poprzecinanego licznymi w tym miejscu szczelinami. Schodzę na skały i idę dalej. Skały tworzą tutaj naturalne półki. Pojedyncze drzewka oraz olbrzymie głazy dopełniają scenerii. Widać stąd prawie całe jezioro, jego cyple no i olbrzymia połać lodu, który jest na wyciągniecie ręki. Od czasu do czasu przebijające słońce oświetla to wszystko łagodnym światłem. Oczywiście robię zdjęcia. Nawet Mamiyą, bo sceny aż się proszą o kwadratowe kadry.
Tak sobie miło spędzam czas siedząc samotnie pośród głazów i drzewek. Adam chyba nie ma słońca bo tam gdzie poszedł ewidentnie wiszą ciemne chmury.
Czuję, że to już ostatki tej wyprawy. Zostało nam jeszcze co prawda kilka dni, ale pogoda ewidentnie się pogorszyła. Chociaż i tak mamy szczęście. Czytałem relacje osób, które przez ani jeden dzień nie widziały słońca. Ciągle deszcz i chmury. Trzeba by tu spędzić z 2-3 miesiące, aby spotkać wymarzone warunki. No ale to w moim przypadku nie jest możliwe. Zresztą myślę, że dostałbym szału czekając na światło przez tak długi czas prawie w tym samym miejscu.
Jak na razie to okolice El Chalten wywarły na mnie o wiele większe wrażenie niż same Torres. Owszem, same szczyty i wieże są spektakularne, szczególnie w porannym świetle. Ale jakoś bardziej mi przypadły do gustu iglice Cerro Torre i i jej kompanów czy kopuła Fitz Roy-a. Nie mówiąc już o samym lądolodzie. Niemniej i tak Torres bije na głowę wszystko co można zobaczyć kontynentalnej Europie.
Dosyć siedzenia. Postanawiam iść jeszcze dalej. Nie wracam jednak na ścieżkę tylko wędruję sobie po skalnych półkach w głąb lodowca. Przez chwilę rozważałem nawet zejście do samego lodu, ale w pionie to będzie z 200 metrów, więc odpuszczam. Zresztą i tak zapewne zatrzymałaby mnie jakaś pionowa przeszkoda jakich wiele w tych miejscach. Nie mówiąc już o tym, że nikt by mnie znalazł na takim odludziu gdyby mi się coś stało.
Wracam powoli do naszego obozu.
Spotykamy się z Adamem. Moje przypuszczenia okazały się zasadne. Adam narzekał, że słońca u niego nie było. Wrócił do strumieni, które mijaliśmy dzień wcześniej i tam łapał patagońską jesień.
Czas na pichcenie. Rozstawiamy zatem maszynkę, gotujemy wodę i wcinamy to nasze wspaniałe jedzenie. A to wszystko w czapkach, puchówkach i innych wynalazkach. Ciepło nie jest. Tak nam mija popołudnie. Zachód znowu kiepski. Idziemy na herbatę do schroniska posiedzieć sobie trochę w cieple i ponapawać się widokiem ognia w kominku.
Wieczorem robię jeszcze przegląd sprzętu. Powoli zaczynają kończy ćmi się slajdy, szczególnie Provia 100, której używam tutaj więcej ze względu na wiatry i konieczność utrzymania krótkich czasów. Provii 400 już dawno nie mam. Przed nami jeszcze kilka dni fotografowania – slajdów powinno jednak wystarczyć.
Wieczór kończą długie Polaków rozmowy. W śpiworze jest ciepło i sucho co ma niebagatelne znaczenie przy wyprawach tego rodzaju. Humory nadal nam dopisują.
Idziemy spać – wiatr mruczy nam kołysanki do snu.
Łukasz