W stronę raju

Dzień piętnasty (Refugio IHCP – Huemul Pass – Lago Viedma) / 5 kwietnia 2012 roku

W nocy Antek rozpoczął wojnę totalną. Z myszą. Ta była tak bezczelna, że w poszukiwaniu jedzenia biegała w nocy koło mojej głowy. Antek nie zważając na nic ciskał w mysz co tylko miał pod ręką. Bezskutecznie. Ja spałem w najlepsze. W końcu obie strony uznały, że dalsze prowadzenie wojny nie ma najmniejszego sensu i wywiesiły białe flagi. Tak dobiegła końca ta krótka, ale jakże intensywna wojenka.
Przyszedł świt. Oczywiście zerwałem się na nogi, ale moje oczekiwania na wymarzone w tym miejscu światło szybko zostały sprowadzone do parteru. Wschód się nie odbył. Znaczy, fotograficzny wschód.

Wstajemy. Szybko się rozgrzewamy herbatą i liofem. Temperatura powietrza w naszej chacie (blisko zera) nie zachęca do długich porannych rozmów przy herbacie. Pakujemy się zatem szybko i ruszamy. Dzisiaj czeka na nas przełęcz Hemuel, gdzie zamierzamy rozbić namiot po to aby jutro z góry móc fotografować czoło lodowca Viedma. Długa droga przed nami. Zalegający ciągle śnieg nie będzie dla nas ułatwieniem. Nie mówiąc już o samej pogodzie – wszędzie wiszą nisko chmury i spodziewamy się deszczu, a nawet śniegu.

Z żalem rozstajemy się z naszą chatą – służyła nam dobrze i pozwoliła przeczekać trudna pogodę. Gdyby nie ona, to zapewne nasz stan fizyczny i psychiczny byłby o wiele cięższy. A tak, jest OK.

Staramy się iść szybko. Śniegu ciągle dużo. Czasami wpadamy po pas w głębszych rozpadlinach. Trzeba uważać, bo łatwo w takich miejscach złamać nogę. Jak tylko wyszliśmy na lokalną grań, to zaczęło dmuchać. I to jak? Pod wiatr ledwo można iść. Są też trudności z oddychaniem. Na szczęście wiatr mamy w plecy, czasami z boku, więc da się przeżyć. Takie poruszanie nie należy jednak do najłatwiejszych.



Nasz szlak to wznosi się, to opada. Jak to w górach. Krajobraz również typowo górski. Nie widzimy stąd stale Lądolodu – ten pojawia się czasami, gdy wchodzimy na jakieś wyższe wzniesienie. Pobliska grań Huemul prezentuje się niezwykle okazale. Mogłaby tu powstać fantastyczna droga a la Orla Perć. Zapewne o wiele trudniejsza chociażby ze względu na warunki pogodowe. Ale widoki byłyby fantastyczne. Po prawdzie prawie nikt tu się jednak nie wspina ze względu na wiatry i oddalenie od głównych górskich atrakcji.

Wyszukujemy pirek, aby ułatwić sobie orientację w terenie. Wiatr ciągle nas maltretuje wyziębiając na każdym krótkim postoju.
Wchodzimy na jakąś z licznych górek. Okazuje się, że pirki znaczą drogę jakieś 100 metrów w pionie poniżej nas. Zejście nie jest łatwe, ale dajemy radę. Zawsze mówiłem, że wejść jest o wiele prościej, niż zejść.

Coraz trudniej jest nam znaleźć jakiekolwiek pirki. Wreszcie nadchodzi ten moment, że gubimy drogę. Widzimy co prawda przełęcz i wydaje się nam, że jest na wyciągnięcie naszej ręki. Nadal jednak jest to spora odległość, nie wspominając już o samym podejściu. Na ten moment jednak najważniejsze dla nas to odnaleźć drogę. Przychodzi mgła, która dodatkowo komplikuje naszą sytuację. Jesteśmy już zmęczeni. Wcześniejszy śnieg i wiatr robi już swoje. Trawersujemy góry. Zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Idzie się ciężko. Przychodzą chwile zwątpienia. Mam poczucie, że tracę siły. Śniadanie było więcej niż skąpe. Robimy przerwę na czekoladę. Ale nie za długą, bo bardzo szybko się wyziębiamy.

Nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy. Docieramy do jakiegoś jeziorka. Rzut oka na mapę i już znamy swoją pozycję. Jesteśmy całkiem daleko od szlaku (którego nie ma). Rozglądamy się wokół i w oddali, na olbrzymiej „połoninie” dostrzegamy ścieżkę. Przynajmniej na to wygląda. Ruszamy w dół, aby do niej dotrzeć. Po drodze przekraczamy jakieś parowy.

Docieramy zmęczeni do ścieżki – ta leciutko wije się trawersem wzdłuż grani. Szczęśliwi robimy postój. Widoki są cudne – oglądamy sobie lodowiec Viedma i dalsze szczyty tonące w chmurach. Sam lodowiec wspaniale się prezentuje. Jest cały spękany. Szczeliny muszą być olbrzymie. Antek wyciąga zachomikowane orzec włoskie. Żujemy je w milczeniu. Niebo w gębie. Co prawda sił nam raczej wielkich nie dodadzą, ale przynajmniej pozytywnie wpłyną na rozwój naszych mózgów :-).

Idziemy dalej. Nasza droga zaczyna się piąć wśród skał. Jest coraz bardziej stromo. Wąsko. Wiatr zaczyna powiewać co jest niebezpieczne na tej trasie. Można łatwo spaść. W takim przypadku zatrzymanie nastąpi kilkaset metrów niżej. Na szczęście wiatr jest bardzo sporadyczny.

Końca drogi nie widać. Wreszcie docieramy do żlebu. Przekraczamy go i widzimy już przełęcz. Pozostało nam jakieś 300 metrów w pionie. Pogoda się zmienia. Widać słońce i niebieskie niebo.

Wiatr przychodzi znienacka. Na szczęście wieje od strony pleców. Musimy jednak trawersować i czasami idziemy pod wiatr albo z bocznym wiatrem. Wtedy ledwo stoimy na nogach. Nie ma czym oddychać. Dawno nie doświadczyłem bezpośrednio na sobie takiego wiatru. Kije latają dosłownie w powietrzu, gdy tylko przestaje je trzymać. Gdyby nie paski, to zapewne już by odfrunęły. Nie da się iść.

Podejmujemy jedyną słuszną decyzję – wschodzimy w żleb i zaczynamy iść pionowo pod górę. Wiatr nas pcha z niesamowitą siłą. Aby nie upaść zaczynam biec. Prawie to nas wykańcza, ale docieramy na przełęcz. Tam wielka radość. Nie idzie jednak ustać. Wieje tak z 80-100 km/h. Czym prędzej zatem przekraczamy przełęcz – prawie na czworakach. Tam, trochę osłonięci przed nacierającym wiatrem filmujemy i robimy zdjęcia. trochę mniej wieje – da się wytrzymać.



Przed nami widzimy już inny świat – turkusowe wody jeziora Viedma i skąpane w słońcu żółte stepy Patagonii. A to wszystko niby na wyciągnięcie ręki – ot kilkadziesiąt metrów w dół. To tylko jednak złudzenie.

O postawieniu namiotu w okolicach przełęczy na ma mowy. Po prostu by nas zwiało razem z namiotem. Na księżyc. Nad nami wisi grań Huemul, z której chodzą przerażające podmuchy wiatru ciągnące za sobą zwały śniegu. Grań goreje w szaleńczej mieszance chmur, śniegu, wiatru i słońca. Widok zapiera dech w piersiach. Ale wiatr rzuca nami jak lalkami, a tumany śniegu co chwila otaczają nasze postacie. Niestety nie możemy tutaj zostać.
Postanawiamy zatem schodzić w dół, do słońca. Uskok pokryty jest lokalną odmianą kosodrzewiny. Jest czerwona. Ale i pokryta śniegiem. W oddali kusi nas lazurowe wybrzeże. Mówię do siebie, że za godzinę będziemy cieszyć się ciepłem słońca. Nie przewidziałem jednak tego horroru, który nas czekał na końcu.

Schodząc kilka razy gubimy ścieżkę. Wreszcie wchodzimy w kosodrzewinę. Musimy się praktycznie przedzierać przez krzewy. Tu nie ma takich ścieżek w kosodrzewinie jakby choćby te znane nam z Tatr. Co chwilę uprawiamy zatem ekwilibrystykę ciała, aby kontynuować zejście. A to wszystko w głębokim śniegu. Jesteśmy już bardzo zmęczeni. Pod nami pionowe ściany schodzące do jeziora Viedma. Musimy o nich pamiętać szukając drogi. Nasza wyprawa mogłaby się bowiem zakończyć lotem w toń jeziora. Z wiadomym skutkiem. Na mapie ten rejon jest zaznaczony jako szczególnie niebezpieczny.
Przemy do przodu. Słońce zaczyna już powoli znikać za horyzontem. Lazurowe wybrzeże nie jest już oświetlone jego blaskiem. Powoli tracimy wysokość. Mamy w sumie do pokonania ponad 400 metrów w pionie. Zaczyna również zanikać śnieg.

Wreszcie śniegu już nie ma. Jest za to błoto. Z tych dwóch wolę chyba jednak śnieg. Na którymś z kolejnych karkołomnych zejść łamię kija trekingowego. To ten, którego złamałem w Circo de los Altares (a którego prowizorycznie naprawiłem). Teraz idę z tylko jednym kijem co nie jest zbyt komfortowe.
Osiągamy dół. Jesteśmy już na wybrzeżu. Jesteśmy wniebowzięci. Chwila przerwy. Dzwonię do Ani powiedzieć, że najgorsze już na nami i że jesteśmy cali i zdrowi. Jakże dobrze słyszeć jej głos.

Pomimo zmęczenia postanawiamy iść dalej i dotrzeć na półwysep z pięknym widokiem na czoło lodowca Viedma. Docieramy tam po kolejnych 40 minutach. Na słońce nie ma już co liczyć. Znajdujemy miejsce na obóz za olbrzymim głazem. Ma nas osłonić przed wiatrem. Namiot stawiamy wśród wysokich traw. W oddali góry. Dookoła pojedyncze drzewka, czasami stoją zbite w grupach. Niedaleko wody zatoki. Miejscówka jest idealna. Do miejsca skąd rozpościera się widok na czoło lodowca mamy kilka minut drogi.

Rozbicie naszego namiotu to dosłownie minuty. Rozwijając go znajdujemy poprzymarzane do tropiku kamienie. Pochodzą z Circo de los Altares. Z Lądolodu. Jeden z nich zabieram na pamiątkę. Robimy szybko jedzenie. Na koniec idziemy jeszcze na krótki rekonesans na pobliskie wzgórza. Widać piękny lodowiec Viedma schodzący do turkusowych wód jeziora o tej samej nazwie. Lód mieni się wszelkimi odcieniami niebieskiego koloru. Po prawej wznoszą się ściany, przez które dane nam było dzisiaj przejść. Troszkę dalej – poszarpana grań Hemuel. Jeżeli jutro dopisze wschód to będą fantastyczne zdjęcia. A pogoda się zmienia.

Wracamy. Robimy sobie drugą kolację. Potrzebujemy kalorii. Jakby nie było znowu w jeden dzień zrobiliśmy trasę przewidzianą na półtora dnia. Szliśmy bez dłuższych postojów (bo się nie dało) bite 7,5 godziny. Pomimo tego fizycznie czuję się bardzo dobrze. Trochę bolą mnie ramiona od plecaka, ale to drobiazg. Sama trasa warta jest tych boleści.

Kładziemy się spać. Mamy nadzieję jutro wygrzać się w słońcu i odpocząć. Pojawiają się znowu podmuchy wiatru. Oceniam je jako shinkaseny, ale na szczęście idą górą, a nasz namiot jest ponadto dobrze chroniony olbrzymim głazem.

Zasypiając cieszę się ogromnie, że udało nam się przejść Lądolód i to pomimo stosunkowo trudnych warunków.

Łukasz

6 komentarzy

  1. Relacja jest dość dokładna,dlatego brakuje mi informacji o Tym Trzecim.Jechało Was dwóch,Adaś poszedł swoją drogą a skąd się wziął Antek ?Doleciał czy mieszka tam na stałe?Czy Szanowny Autor może to uzupełnić?

  2. Twardziele,ale to są te chwile za którymi się potem tęskni wśród miejskich ulic,chodników i tłumów ludzi.:-)

    • Dokładnie. Dlatego zawsze staram się zapewniać sobie przygody na moich wyprawach i starać się docierać tam, gdzie niewielu dociera. Aby to nie był taki turystyczny wyjazd :-).

Skomentuj