Dzień szósty (Camp Poincenot) / 27 marca 2012
Kap, kap, kap. Deszcz zaczął padać już w nocy. Co było robić. Jeszcze wyżej podciągnęliśmy zamki naszych śpiworów i oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. Wschodu oczywiście nie było. Deszcz sprzyjał późnej pobudce. Wypoczęci rzuciliśmy się na śniadanie. Znowu płatki. Fe. Myśl, że będę je wcinał przez następnych kilkanaście dni zniechęcał mnie do nich jeszcze bardziej. Adam zajadał aż mu się uszy trzęsły :-). Zobaczymy co powie pod koniec wyprawy :-).
Deszcz ciągle padał, ale na szczęście była to raczej mżawka niż intensywne opady. Nie ma pogody, w której nie można fotografować. Po śniadaniu i kolejnej dozie odpoczynku ruszyliśmy z aparatami w teren. Fitz Roy był prawie całkowicie zasnuty deszczowymi chmurami. Pomimo tego nadal wielu podejmowało wysiłek podejścia do Laguna de los Tres, aby tylko znaleźć się bliżej szczytu. My postanowiliśmy jednak poeksplorować okolice campu. Każdy poszedł w swoją stronę. Antek z Natalią wybrali się do Laguna de los Tres – dzisiaj wracali do El Chalten i była to dla Natalii ostatnia szansa aby zobaczyć Fitz Roya z bliska (o ile chmury na to pozwolą).
Teren był olbrzymi. Od początku chciałem się udać do jeziorka Sucia z którego wychodziła wartka rzeka Rio Blanco. Wypatrzyłem sobie już wcześniej odpowiednie kadry. Dzisiejszy dzień miał być rozpoznaniem walką. Nastawiałem się jednocześnie na kolejny dzień – z prognozy pogody wynikało, że jeszcze dzisiaj deszcz miał przestać padać, co stwarzało szanse na dobre zdjęcia dnia następnego.
Pomimo całego sprzętu foto na plecach idzie się dobrze. Przekraczam rzekę, odbijam w lewo i trawersując schodzę do szerokiego na kilkadziesiąt metrów koryta rzeki. Na szczęście tak szerokie jest tylko podczas roztopów – teraz rzeka ma z 5 metrów szerokości. Jej nurt jest bystry i szybki – jak to w górskich rzekach. Wszędzie mnóstwo olbrzymich kamieni naniesionych z górnych odcinków.. Łatwo tu złamać nogę – wystarczy jeden nierozważny krok czy poślizg. Drogi, a tym bardziej szlaku, nie ma – mało kto tędy chodzi. Deszcz ciągle pada. Mi to jednak nie przeszkadza. Powoli idę rozglądając się na wszystkie strony i chłonąc krajobraz. Nie licząc odgłosów rzeki jest cicho. Deszcz wytłumił wszystkie inne dźwięki. Ale zaraz. Coś usłyszałem! Jakieś ludzkie głosy. Pewnie gdzieś tam przede mną są jacyś ludzie. I rzeczywiście – w miarę jak posuwam się naprzód słyszę te głosy coraz wyraźniej. Wychodząc zza jakiegoś kamienia widzę nawet delako jakąś postać. Macha do mnie. macham i ja.
Zbliżam się coraz bardziej. Szum rzeki zamienia się w ryk. Rzeka jest tutaj węższa i głębsza nurt szybszy. Docieram do wąskiego przesmyku. Trzeba wspiąć się po mokrej skale na jakieś kilkadziesiąt metrów i ominąć w ten sposób wąskie gardło rzeki. Nie patrzę jednak na przesmyk. Patrzę bowiem na człowieka, który do mnie machał. I oczom nie wierzę. Otóż … prawie że wisi na ścianie, tak z 70% nachylenia, jakieś 10 metrów nad ziemią, a w zasadzie nad rzeką i woła o pomoc. ryk rzeki nie pozwala nam się porozumieć. Rozmawiamy więc na migi. Dowiaduję się, że szukając drogi przeszedł przez rzekę (szaleniec!) i wspiął się na skałę myśląc, że to najlepsze rozwiązanie. A teraz nie może zejść. Jest za wysoko. Nie może też sam wejść na górę i trawersować bokiem. Jest mu zimno i rzeczywiście widzę, że cały drży. W zasadzie się nie rusza bo w każdej chwili może spaść w dół, a to byłby jego koniec. Kurcze, co tu zrobić? Przejście rzeki mi się nie uśmiecha. A i tak nie wejdę na ścianę i go nie sprowadzę. Nie ma liny. Nie mam niczego, co mogłoby pomóc. mam tylko statyw, a one jest za krótki. Zresztą i tak byłby nie przydatny. Myślę gorączkowo. Trzeba sprowadzić pomoc. Na campie i tak zapewne nikt nie będzie miał liny. Do El Chalten są 4h drogi (45 minut do samego obozu). W jedną stronę. A trzeba jeszcze wrócić. Przed nocą się nie da. A człowiek w międzyczasie zamarznie.
Pomyślałem, pomyślałem i wymyśliłem. Wracam do campu. Może spotkam jeszcze Antka – co dwie głowy to nie jedna. Na migi przekazałem moją decyzję i zapewniłem, że wrócę. Załadowałem cały sprzęt na plecy i pobiegłem. Biegnąc wypatrzyłem żółtą kurtkę Antka, który schodził z Laguna de los Tres. Po kilkunastu minutach biegu (z plecakiem po kamieniach!) dotarłem do szlaku. Dałem sobie 10 minut – miałem nadzieję, że to kurtka Antka a ten zjawi się niedługo na szlaku. Wreszcie jest. Po naświetleniu sytuacji uznajemy, że spróbujemy pomóc. Tzn. Antek będzie się wspinał, a ja będę … fotografował :-). Co prawda Antek nie ma przy sobie sprzętu, a na nogach gumowe klapki, ale wierzę w jego sprawność techniczną. Ruszamy szybkim marszem.
Docieramy w pół godziny. Człowiek ciągle siedzi tam gdzie siedział, gdy go opuszczałem. Antek forsuje rzekę i po chwili zaczyna się wspinać. Opowiadał później, że nie było lekko – skała była śliska, duże nachylenie i mało punktów podparcia. Po kilku minutach dociera do uwięzionego podróżnika. Z bluz robią linę i Antek, prawie strącając pechowca w dół wpina się na pobliskie drzewo, skąd, używając liny z bluz, wciąga podróżnika na górę. Stamtąd trawersują ostre zbocze i schodzą kilkadziesiąt metrów dalej. Jeszcze przejście rzeki i są na brzegu. Szczęśliwiec dziękuje nam wylewnie. Miał niesamowite szczęście. Nikt poza mną nie szedł tą trasą i gdybym się na niego nie natknął, to zapewne zginałby czy to w wyniku hipotermii, czy upadku. Oczywiście podziękowania należą się przede wszystkim Antkowi!
Nadal lekko mży. Postanawiam nie forsować skał i wracam do obozu. Zaczyna się jakby trochę rozpogadzać. W obozie spotykam Adama. Antek z Natalią ruszają do El Chalten zostawiając nam paczkę makaronu i ryżu. Losujemy z Adamem co kto dostanie. Mi przypada makaron, Adamowi ryż. Kolacja różni się zatem od naszych poprzednich. Zajadamy ze smakiem.
Rozmawiamy jeszcze długie godziny. Schodzi ze mnie napięcie całego dnia i akcji na skałach. Cieszę się, że nikomu się nic nie stało.
Z nadzieję na piękny wschód słońca zasypiam. Jutro trzeba wcześnie wstać i wejść do Laguna de los Tres na magiczny, mam nadzieję, wschód słońca. Będzie to samotna wycieczka, gdyż Adam postanawia zostać na dole.
Zdjęcie z tęczą bardzo fajne,bo widać zachwyt,chyba mogę tak powiedzieć,ludzi nad przyrodą.Jesteście tam taką jednością.No naprawdę,bardzo fajne,tajemnicze zdjęcie.Adaś ma zawsze miły uśmiech.My też się do Was uśmiechamy.
Ciekawie opowiedziane. Fajne fotki. Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.:)
Ty Łukasz to masz szczęście w życiu. Nie dość, ze przystojny i inteligentny to jeszcze odważny i odpowiedzialny. Ideał – kurka wodna…Ania o tym wie?
Pozdrawiam moich ulubionych podróżników
efka
Zatęskniłem za tymi płatkami. Muszę kupić na śniadanie :-)
No,teraz nie wiem,czy ratowanie człowieka to fikcja literacka,czy prawda…
Historia jak najbardziej prawdziwa.
O,dzielni Wojowie!
Najnowsze wpisy
Najnowsze komentarze
Archiwum
Copyright © Łukasz Kuczkowski | Zaloguj się | Odwiedzin:
Privacy Overview