Dzień dwudziesty czwarty (Lago Poheo – prom – Refugio Pehoe – Refugio Grey) / 14 kwietnia 2012 roku
Wschód niestety nie wystąpił. Ołowiane chmury przykrywały szczelnie niebo. Od czasu do czasu przechodził silny deszcz. Zapowiadał się ciężki dzień, tym bardziej, że dzisiaj wchodziliśmy w góry. Poranek spędziliśmy zatem pod wiata konsumując śniadanie. Tym razem byliśmy obkupieni w Natales, stąd na stole znalazły się różne lokalne frykasy jak chleb, ser biały, oliwki. Niebo w gębie.
Spakowaliśmy namiot i pojechaliśmy na przystań promową. Byliśmy jednymi z pierwszych. Na przystani w lokalnej kafejce można kupić kawę z czego nie omieszkaliśmy skorzystać. Zaraz po realizacji zamówienia do kafejki wpadła olbrzymia grupa turystów, która wysypała się z dwóch dużych busów. Mieliśmy zatem trochę szczęścia. Na dworze ostro zacinał deszcz i silny wiatr. Na turkusowych wodach jeziora widoczne były całkiem spore fale.
Przyszedł czas na zaokrętowanie się na nasz katamaran. Warunki spartańskie, ale nie chodzi przecież o rejs na Grenlandię. Wszyscy się pomieścili i po chwili odbiliśmy. Czekał na 40 minutowy rejs po wodach jeziora Lago Pehoe. Wylądujemy u podnóża schroniska Refugio Pehoe co pozwoli zaoszczędzić nam bardzo dużo czasu. Stamtąd tylko3-4 godziny i dotrzemy do podnóży lodowca Grey.
Na dworze zaczęło się przejaśniać wyskoczyliśmy zatem na górny pokład na kilka pamiątkowych zdjęć. Naszym oczom ukazał się ogrom masywu Paine Grande. Byliśmy teraz o wiele bliżej niż we wcześniejszych naszych wędrówkach. Góra robi naprawdę imponujące wrażeni. Na targanej wiatrem łódeczce było ono jeszcze większe. Za nami niebo zrobiło się prawie czarne. My ciągle jednak byliśmy w słońcu. Turkus jeziora niesamowicie współgrał z ciemną barwą nieba.
Czas szybko płynął. Dotarliśmy do punktu docelowego naszej „morskiej” wycieczki. Od razu ruszyliśmy na szlak nie zahaczając o schronisko Refugio Pehoe. Wszędzie widać było kikuty spalonych drzew. To właśnie tutaj rozegrała się jedna z dwóch batalii o uratowanie budynków parkowych. Schronisko jest nowe i jego spalenie podczas styczniowego pożaru byłoby potężnym ciosem dla parku. Nie szczędzono zatem środków i sił, aby je uratować. Trzeba pamiętać, że straż nie mogła tutaj przyjechać i obrońcy mogli liczyć jedynie na własne siły, wodę z jeziora, piasek. Niektóre ze spalonych drzew stały w odległości kilkudziesięciu metrów od schroniska. Jednego z budynków nie udało się jednak uratować i teraz jego poskręcane ruiny było niemym świadectwem potęgi tego pożaru.
Początkowo droga jest bardzo płaska i wcina się w dolinę pomiędzy wysokimi górami. Wszędzie płynęła woda i przejście nie było łatwe. Bardzo szybko zaczęło się podejście. Na jego końcu ukazał się jednak przepiękny widok na Lago Grey z małymi jeziorkami na pierwszym planie. Góry nad nami były pokryte pierwszym w tym roku śniegiem. Wiało jednak ostro i od czasu do czasu padało. Nie było zatem warunków na fotografowanie. Światło też nie było ciekawe – szare, bure i ponure. Ot, częsta rzeczywistość w Patagonii.
Rozdzieliliśmy się i każdy z nas szedł własnym tempem. Mieliśmy spotkać się w schronisku Grey. Na punkcie widokowym Grey (który widokowy w tych warunkach był tylko z nazwy) wiatr był tak silny, że myślałem, że nie przejdę dalej. Po prostu wiatr trzymał mnie w jednym miejscu i nie chciał puścić dalej. Co za pogoda. Gdzieś daleko zaczął majaczyć lodowiec Grey – cel naszej wędrówki. Szło się ciężko głównie ze względu na pogodę, która nie sprzyjała. Podłoże było mokre, co przy licznych zejściach wymagało dodatkowej uwagi. Poślizgnąć się nie było bowiem trudno. Droga była czasami bardzo trudna w tych warunkach.
Trudy wędrówki częściowo rekompensowały widoki. Szczególnie z mostków przerzucanych nad małymi górskimi strumieniami płynącymi nieraz w głębokich kanionach. Szkoda jedynie, że ciągle padało. Człowiekowi odechciewa się wówczas wszystkiego. Myślałem już jedynie o dotarciu do schroniska. Choć oczywiście zatrzymałem się kilka razy na zdjęcia. Nie miałem jednak do nich serca.
Wreszcie, po 2 godzinach (bardzo szybko jak na tą trasę) docieram do schroniska. Również to zostało niedawno wybudowane. Jest naprawdę ładne. Drewniane, połączenie tradycji z nowoczesnością. Duża sala z wygodnymi siedzeniami, kominkiem z buzującym ogniem i dającym upragnione ciepło. Do tego gorąca herbata. Cóż chcieć więcej. W tych komfortowych warunkach czekałem sobie na Adama grzejąc się przy kominku i umilając czas rozmową z dwiema Niemkami. Pukały się w głowę słysząc, że będziemy spali pod namiotem. Przecież pada i jest zimno :-).
W schronisku nie ma prawie nikogo, a obsługa jest wyraźnie znudzona – grają w karty. To naprawdę koniec sezonu. Na koniec kwietnia nikogo tutaj już nie będzie. Ceny niestety wysokie.
Po jakimś czasie dociera Adam. Korzysta z ciepła schroniska. Później idziemy rozbić namiot. Kemping jest nieco oddalony od głównego budynku i znajduje się w lesie. Również tutaj widać spalone i okopcone drzewa. Pożar rozpoczął się właśnie tutaj i rozprzestrzenił się górą na inne części parku. Schronisko było zagrożone spaleniem, na szczęście udało się temu zapobiec.
Rozbijamy swój namiot pośród drzew. Dla takich jak my została zrobiona wygodna kuchnia, gdzie można pod dachem, w cieple coś ugotować. Choć jeść wolałbym na dworze.
Idziemy na zachód na pobliski cypel skąd ma się rozpościerać ładny widok na czoło lodowca Grey. Po kilkunastu dobrych minutach wyłania się zza drzew. Kolejny czas spędzamy przedzierać się przez skały, aby dotrzeć na sam prawie koniec cypla. Widok naprawdę ładny, choć do czoła lodowca jest jeszcze trochę daleko. Słońca jak na złość nie ma. Siedzimy sobie zatem, kontemplujemy widoki. Po godzinie zbieramy się z powrotem do namiotu.
Siusiu, paciorek i spać. Jutro trzeba przecież wstać na wschód :-). Zaczyna padać deszcz.
Łukasz