Niebiańskie widoki

Dzień dziesiąty (La Playita – przełęcz Marconiego – Refugio Garcia Soto) / 31 marca 2012

W nocy namiotem rzuca na wszystkie strony. Pada silny deszcz. Budzę się często. Trochę się obawiam, czy nie wyleje w nocy pobliska rzeka. Zmiotłoby nas raz dwa. Hiszpanie muszą mieć naprawdę ciężką noc w swoim namiocie – trumnie. O wschodzie w takich warunkach nie ma nawet mowy. Kilka razy wyściubiam głowę z naszego żółtego domu, ale wszechobecne, ciężkie, niskie chmury nie zapowiadają niczego dobrego. Szkoda. Siedzimy zatem w namiocie.
Co by tutaj robić! Śniadanie. A na śniadanie nieśmiertelne płatki :-).

Powoli pogoda zaczyna się zmieniać. Pojawia się od czasu do czasu słońce. Chmury się rozrywają. Wychodzimy z namiotu. Hiszpanie postanawiają wracać. Noc dała im nieźle w kość. My postanawiamy czekać. A nuż warunki się poprawią. Dzisiaj muszą być co najmniej dobre, bo przed nami bardzo trudna i wymagająca oraz długa droga.

Wreszcie podejmujemy decyzję. Idziemy! Szybko pakujemy namiot i nasze rzeczy, żegnamy się z Hiszpanami i ruszamy w drogę. Duszę mam na ramieniu. Nadal na niebie dużo chmur. Słońce się przez nie przebija, ale nie ma pewności, czy za godzinę to wszystko się nie zamknie. Wiatr całkiem mocno wieje. Ale kto mówił, że będzie lekko :-).

Wychodzimy powoli nad małe jeziorko powstałe z wody topniejącego lodowca. Wyłania się czoło lodowca poprzecinane olbrzymimi szczelinami. Lód oblepiony jest mnóstwem kamieni – jak to na czole lodowca. Idzie się dobrze. Pogoda coraz lepsza. Co prawda na głazach, którymi często idziemy można połamać nogi, ale i tak jestem zadowolony. Przełęcz nadal jest zasłonięta okolicznymi szczytami, ale widać coraz więcej terenu z którym przyjdzie nam się dzisiaj zmierzyć.

Po 50 minutach podchodzimy do czoła lodowca. Mieszanka śniegu, lodu (firnu) i kamieni. Wszędzie olbrzymie wytopione doły i szczeliny, w które można zbyt łatwo jak na mój gust wpaść. To nie pierwsze moje doświadczenie z lodowcem (wcześniej Nowa Zelandia, Himalaje i Grenlandia) ale zawsze robią one na mnie niesamowite wrażenie. Ubieramy raki i zaczynamy podejście po lodowcu na przełęcz Marconiego. Na razie nie wiążemy się liną. Nie jest jeszcze aż tak niebezpiecznie, a lina zawsze trochę ogranicza ruchy. Widoki są cudne. Trudno oddać piękno tego terenu. No i to, że jesteśmy tutaj kompletnie sami też robi różnicę. Niewiele osób tu dociera.

Napotykamy coraz więcej szczelin. Ich omijanie zabiera bardzo dużo czasu. Niektóre z nich są ogromne. Nie widać dna. Niebieski lód połyskuje wszędzie. Powoli zdobywamy wysokość. Dochodzimy do zakrętu. Stąd dopiero widać ogrom samego lodowca. Wyłaniają się kolejne szczyty na czele z Pier Gorgio. Czuję się bardzo dobrze. Nie jestem zmęczony, nadal pełna koncentracja. Próbuję wody z lodowca – jest ohydna w smaku. Całkowicie zdemineralizowana, powoduje odwodnienie organizmu. Fuj. Ale taką wodę przyjdzie nam pić przez wiele kolejnych dni.

Dochodzimy do skalnej bariery. Kiedyś pokrywała ją lód. Dzisiaj spływają po niej wodospady. Jest szeroka na 100 metrów i bardzo wysoka. Będziemy musieli się na nią wspiąć. Zimna, lejąca się zewsząd woda oczywiście nie pomaga. Ale najpierw musimy jeszcze podejść pod samą skałę. Po lewej stronie mamy seraki zwisające nad potencjalną drogą. Po śladach na lodzie widać, że od czasu do spadają w dół. Ta droga odpada. Po prawej – olbrzymie głazy. Nie są stabilne i w każdej chwili mogą się osunąć. Ale nie mamy wyjścia – to jedyna droga dająca jako taką nadzieję. Ściągamy raki i zaczynamy podejście. Szybko, byle szybciej do góry. Dalej od niebezpieczeństwa. Nagle huk – po lewej stronie spadły seraki grzebiąc niedoszłą drogę pod zwałami lodu i śniegu. Zostałby z nas placek. Po chwili jednak, tuż pod nami odpadają olbrzymie głazy po których kilka minut wcześniej się wpinaliśmy. Słychać huk i lekki dymek unosi się w miejscu, w którym doszło do oberwania. Boże, ale szczęście. To tylko nas mobilizuje i po kilku minutach stoimy w miarę bezpieczni na pierwszej skalnej półce. Czas zacząć taniec pod wodospadami. Ubezpieczeni liną zaczynamy wspinać się po mokrej skale. Całkiem nieźle trzyma. Antek prowadzi i wybiera naprawdę dobrą i w miarę bezpieczną drogę. Mokrzy jesteśmy po 20 sekundach od wejścia w wodę. Jest zimno co nas mobilizuje do szybkiego wspinania się. Jesteśmy coraz wyżej i wyżej. Woda nadal leje. Czuję jak marzną mi palce u rąk. Wreszcie wychodzimy z tych strumieni na szczyt skał. Zaczyna jednak …. przeraźliwie wiać. Nie możemy ustać na nogach. Udaje nam się znaleźć bezpieczne miejsce za skałą na odpoczynek. Tuż koło nas zaczyna się olbrzymia połać lodu poprzecinana szczelinami. Stąd już prosta droga na przełęcz (prosta w sensie kierunku a nie stopnia łatwości :-)).

Odpoczywamy 20 minut. Znowu zakładamy raki, wiążemy się tym razem liną i ruszamy na lód. Wieje w twarz. Zakładam gogle i od razu jest lepiej. Mogę przynajmniej oglądać sobie widoki. Po prawej wyłania się szczyt Gorra Blanca – nasz potencjalny cel. Początkowo podejście jest bardzo ostre. Jestem już zmęczony i nawet nie mam siły wyciągnąć aparatu. Warunki również nie sprzyjają robieniu zdjęć. Idziemy jednak w miarę szybko – spowalniają nas jedynie szczeliny, które musimy omijać lub przekraczać. Na szczęście wiatr wywiał prawie cały śnieg i idziemy po takiej lodowej tafli. Minusem jest to, że nogi zaczynają bolec od uderzeń butów w rakach o lód.

Wreszcie się nieco bardziej wypłaszcza. Wiatr cichnie. Czasami jest wręcz przerażająco cicho. Słychać wtedy jedynie pisk lodu pod naszymi nogami. Ta cisza mnie porywa. Jest podobna do tej z Grenlandii czy z Himalajów. Jest więcej słońca – ewidentnie się przejaśniło. Chmury kotłują się na zachodzi i na wschodzie, ale nad nami bardzo często świeci słońce. Wygląda to wszystko niesamowicie.

Wchodzimy na przełęcz i krok dalej jesteśmy już na właściwym Lądolodzie. Wszędzie ciągną się pola lodowe. Na horyzoncie królują wysokie na 3 tysiące szczyty opatulone kołdrą białego śniegu. Za plecami nagie, ostre granie Fitz Roya i jego towarzyszy. Po prawej – Gorra Blanca ze swoim długim stokiem. A po lewej aż po horyzont ciągnie się lód. Pośród tego wszystkiego my dwaj z Antkiem. Chcę się wyć z radości! :-).

Znalezienie schroniska nie jest łatwą sprawą. Nie ma tu żadnej drogi bo i być nie może. Szukamy wzgórza pokrytego kamieniami. Trzeba bowiem wiedzieć, że Lądolód nie jest płaski – ma swoje pagórki i wzgórza, to podnosi się, to opada. Od czasu do czasu można napotkać olbrzymie skały, czy pola kamieni. Ale to wszystko niknie pośród lodu. Wreszcie coś udaje nam się wypatrzeć. Wyciągam obiektyw 400 mm i jest – blaszana chata pośród kamieni. Niby blisko, ale przed nami jeszcze dobra godzina drogi. Czujemy już zmęczenie dzisiejszego dnia i adrenaliny, którą organizm ciągle pompuje.

Ostatecznie, po 6,5 godziny od wyjścia, docieramy do schroniska Refugio Garcia Soto. To niezły czas. Okazuje się, że bardzo dobrze rozumiemy się podczas drogi, mamy podobne tempo i zapas sił. No i jesteśmy skoncentrowani na celu. To dobrze wróży naszej wyprawie. Antek okazuje się być ciekawym facetem, a do mojej troski o bezpieczeństwo (przyrzekłem Żonie i Synkowi, że wrócę cały) podchodzi bardzo serio.

Ostatnie kilkadziesiąt metrów przechodzimy wśród skał, głazów i kamieni. Refugio Garcia Soto położone jest na wzgórzu – wszędzie wokół roztaczają się wspaniałe, zapierające dech widoki. Właśnie zaczyna się zachód słońca. Nawet nie wschodzę do chaty, zostawiam to Antkowi. Rzucam plecak, wyciągam aparaty i przez ponad 1,5 godziny szaleję na zewnątrz pośród skał robiąc zdjęcia. Tematów jest mnóstwo, a czasu mało. Trzeba uważać bo pomiędzy kamieniami często jest lód albo głęboki śnieg. Ale to oczywiście nie zniechęca do robienia zdjęć. Światło jest cudownie miękkie i ciepłe. Jego żółty odcień wydobywa ze skał szereg szczegółów. Chmury nad Fitz Royem grają ze mną w ciuciubabkę, to go zakrywając, to odsłaniając. Ale o to właśnie chodzi. To nadaje zdjęciom głębi. Nad Lądolodem cień z chmur kreuje krainę mroku. Niesamowicie to wygląda. Gorre Blanca goreje w świetle. Wszystko się zmienia. Szkoda tylko, że na zachodzi są chmury, które ostatecznie pokonują słońce. A jeszcze z kilkanaście minut można byłoby robić zdjęcia w jego świetle. Ale nie poddaję się – nad Lądolodem otwierają się chmury i moim oczom po raz pierwszy ukazują się chmury soczewkowe. Wyglądają niesamowicie. Zachodzące słońce, jakby ostatkiem sił podświetla je na pomarańczowo. Jest to ukoronowanie tego dnia. Ten obraz (podobnie jak wiele innych z tego dnia) na długo zostanie w mojej pamięci. Jestem bardzo zadowolony. O takich warunkach marzyłem. I jestem też z siebie trochę dumny, że udało mi się tutaj dotrzeć realizując plan, który powstał 1,5 roku wcześniej.

Swoją uwagę kieruję w stronę blaszanej chaty. Antkowi w międzyczasie udało się ją otworzyć. Jest to takie małe schronisko dla wypraw naukowych. W środku – same luksusy – jest kuchenka z palnikiem, olbrzymie zapasy żywności zostawione przez inne wyprawy, a nawet łóżka z materacami. Jest co prawda zimno – tylko 6 stopni, a będzie jeszcze zimniej, ale da się wytrzymać. Antek kiedyś przesiedział w tej chacie tydzień czekając na lepsze warunki. Mam nadzieję, że nam nie będzie dana taka długa odsiadka w tym miejscu.

Wnoszę wszystko do środka. Wejście jest trochę trudne ponieważ drzwi są naprawdę solidne i otwierają się ku górze. Antek już gotuje wodę na herbatę. Gratulujemy sobie wejścia na Lądolód. Za plastikowymi oknami mrok zapada coraz szybciej. Herbata pozwala uzupełnić brakujące płyny. Rzucamy się na jedzenie – w tym dniu makaron z brokułami. Jak szaleć, to szaleć. Nie każdego dnia człowiekowi uda się wejść na Lądolód :-). Jemy, kiedy Antek wyciąga z plecaka … karton czerwonego wina. Jestem całkowicie zaskoczony. Oczywiście przyjemnie. Taki prezent w takim miejscu to niezwykła gratka. Jest co prawda mocno zimne, ale pomimo tego smakuje wspaniale. Wypijamy oczywiście cały karton. Jestem dla Antka pełen podziwu, że też chciało się mu to nieść przez taki kawał drogi. Co prawda wino miało być na Circo de los Altares, ale chyba dzisiejsza okazja była ku temu lepsza.

Dzwonie jeszcze do ukochanej Żony podzielić się wieściami i przekazać, że u nas wszystko OK. Strasznie za nią tęsknie (i za Synkiem też). W takich chwilach, będąc tu gdzie jestem, bardzo doceniam to, że mnie tu puściła :-)!

Wracam do chaty. Rozmawiamy z Antkiem jeszcze bardzo długo. Księżyc przyświeca przez okno. Robi się coraz zimniej wskakujemy zatem do naszych śpiworów. Ta noc to sprawdzian do mojego Cumulusa. Zobaczymy, czy nadal mi będzie komfortowo. Zasypiamy „tuleni” podmuchami wzmagającego się wiatru. Patagonia nie znosi widać ciszy :-).

Łukasz

7 komentarzy

  1. Trochę widoków niebiańskich jest,i to jakich…Ale więcej marsjańskich.

  2. karton wina wypilismy na spole (chociaz dalbym glowe, ze robiles wieksze lyki ;)), a butelke wina pilem sam. :p

  3. Ups…! Wroc! Znaczy sie GB byla i jest po prawej. Po lewej jest Marconi. :)
    Wczoraj czytalem ta relacje przy butelce wina :)
    Sorry!

    • I ja Ci zaufałem! :-). Dobrze, że po kartonie tego wina w Soto nie poprowadziłeś nas w kierunku Cordon Mariano Moreno, bo do dzisiaj byśmy tam tkwili czekając na zagubioną łódź na Pacyfiku i żywiąc się pingwinami :-).

  4. Gorra Blanca byla po lewej stronie nie po prawej. po prawej byl Marconi :)
    teraz (w styczniu) organizuje wyjscie na lodowiec troche dluzsze.
    pzez paso marconi do estancia la cristina.
    chetny? :)

    • Dzięki, już poprawiłem :-). Chętny zawsze. Ale gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść :-). No i chciałbym zacząć od Chico :-)

Skomentuj