Zimne stopy

Dzień dziewiąty (schronisko Refugio Los Troncos – La Playita) / 30 marca 2012

Nie przespałem dobrze tej nocy. Zarówno twarde posłanie jak i obawy co do przyszłych dni spowodowały, że budziłem się co chwila. Na to wszystko składał się jeszcze mały, depresyjny, lekko cuchnący pokój. Gdyby nie wiatr, to wolałbym chyba spać w namiocie. Tak zastał mnie świt. Ruszyliśmy z Adamem na pobliskie wzgórze na zdjęcia. O ile jednak schronisko jest położone za górką chroniącą od patagońskich wiatrów, o tyle na niej takiej ochrony nie ma. Musieliśmy się zatem zmagać z silnym, zimnym wiatrem. Statywy drgały. Moja Velvia 50 i Provia 100 w ogóle nie nadawały się do robienia zdjęć w takich warunkach. Czasy naświetlania wychodziły o świcie okrutne, a trudno było znaleźć choćby chwilę ciszy. Stąd przesiadłem się na cyfrę, ale ze zdjęć zadowolony nie jestem. Zazdrościłem w tym momencie Adamowi jego użytecznego 1600 ISO.

Słońce pięknie oświetlało pobliskie szczyty – Marconiego, Mermozę i Gulimeta. Dalsze nadal pozostawały w cieniu. Przewalające się chmury dodawały uroku. Na wschodzie niebo płonęło kolorami. Gdybyśmy byli trochę wyżej, to widoki byłyby jeszcze lepsze. Zresztą, nasz pierwotny plan zakładał, że poprzedniego dnia wejściem na przełęcz Paso Del Cuadrado, aby być wyżej i bliżej szczytów. Niestety pogoda nie współpracowała i pomysł upadł. Obejrzałem sobie jednak drogę na przełęcz. Byłaby niezła orka.

Idziemy w stronę lodowca. Wiatr hula, że aż boli – jesteśmy na odkrytej przestrzeni. Wiatr schodzący z przełęczy Marconiego ma się tutaj gdzie rozpędzić. Rozmawiamy o … modelu biznesowym w fotografii. Moim zdaniem jedyne rozwiązanie to workshopy i prawdziwa galeria. Workshopy nastawione głównie na klientów zagranicznych. Do tego niezły blog (aktualizowany) po angielsku i własna wizja fotografii. No i dużo asertywności i umiejętności personalnych. Pieniądze płyną strumieniem :-). Na szczęście wybrałem inny zawód i nie zamierzam go zmieniać:-).

Wracamy do schroniska. Tam czeka na nas śniadanie – opiekany nad ogniem chleb i dżem. Z sera rezygnujemy mając na uwadze jego zapach dnia poprzedniego :-). To ostatnie prawdziwe śniadanie przed wyruszeniem na Lądolód. Nasi znajomi z wczorajszych wieczornych pogaduszek zbierają się już do powrotu do cywilizacji. Ja wręcz przeciwnie – zamierzam się na długo z nią rozstać :-). Czekamy na Antka – mojego partnera na Lodowcu. Ma przybyć około 12-tej. Wykorzystujemy ten czas do przepakowania się. Adam wraca bowiem do El Chalten, a później jedzie nad Ocean Atlantycki. Przekazuję mu cały mój sprzęt, którego nie będę potrzebował na Lądolodzie. Wiedząc, że warunki będą naprawdę trudne każdą rzecz oglądam trzy razy nim włożę ją do plecaka. A i tak sporo waży. Nadzieja w tym, że będzie ważył coraz mniej po każdym dniu. Jedzenie nie waży jednak jakoś strasznie dużo, stąd ubytek wagi nie będzie taki, jaki bym sobie życzył.

Antek dociera chwilę przed czasem. Ledwo go widać zza plecaka. Na pożegnanie wypijam małe piwo, omawiam ostatnie sprawy z Adamem (w tym nasz punkt rand-vous i plany na wypadek, gdybyśmy się na nim nie pojawili), uściski na pożegnanie, zdjęcie i ruszamy z Antkiem w drogę.

Idzie się naprawdę miło. Wiatr nieco zelżał i możemy nawet rozmawiać idąc obok siebie. Słońce pięknie oświetla okoliczne szczyty. Początkowo „droga” wiedzie przez płaski teren rozciągający się pomiędzy morenami. Później wbijamy się we wzgórza. Spotykamy dwójkę Hiszpanów, którzy planują dotrzeć na przełęcz Marconiego, a później wrócić do El Chalten. Wyglądają jak prawdziwi ludzie gór. Ścieżka to wznosi się, to opada. Jest całkiem dobrze widoczna. Docieramy do Lago Electrico – to stąd wypływa rzeka o takiej samej nazwie. Jezioro jest naprawdę urocze, a przepastne brzegi po drugiej stronie robią wrażenie. Z prawej strony do jeziora docierają rzeki wypływające z lodowców. Widoki zapierają dech w piersiach. Rzeki z daleka nie wyglądają imponująco. To ważne, bo niedługo będziemy przez nie przechodzić. Wpław :-). Po kolejnych 20 minutach docieramy do pierwszej z nich. To co z daleka wyglądało jak nieco szerszy strumień teraz jawi się jako szeroka na kilka metrów wściekła kipiel. Nurt jest szybki i wartki. Woda oczywiście strasznie zimna. Będzie wyginało. Idziemy nieco w górę rzeki szukając lepszego przejścia. Nic z tego. Wracamy zatem do ujścia rzeki do jeziora. Niby szerzej, ale wygląda na to, że nieco płyciej.

Pierwszy idzie Antek. Na bose nogi zakłada klapki i zanurza się w kipiel. Kibicuję mu robiąc oczywiście … zdjęcia. Po trwającą wieczność chwili jest na drugim brzeg. Widzę jak prawie pada na brzeg – nogi wykręca mu z zimna i skurczy. Prawie wyje. Skoro z nim jest tak źle (a to zapalony „patagonista”), to co będzie ze mną?

Teraz kolej na mnie. Antek przerzuca mi klapki. Wkładam je. Wcześniej istotne rzeczy wkładam do plecaka, a resztę mocują na zewnątrz – jak się wywrócę nic nie popłynie z nurtem i będą miał kilka chwil, aby wstać bez ryzyka zamoczenia sprzętu w środku plecaka. Pląsam sobie trochę po brzegu mocząc stopy w zimnej wodzie. Będzie mi łatwiej. Wreszcie, zapalam zielone światło i na kijach wschodzę do wody. Idę szeroko, kolana ugięte, maksymalnie skupiony. Kije w rękach dla podparcia. Idę wolno, szukam dobrego miejsca na nogi, staram się unikać obłych, jakże śliskich i dlatego zdradliwych kamieni. Boję się. Zimno mrozi nogi z niesamowitą szybkością. Jeszcze chwila i nie będą miał żadnego czucia. Ale wcześniej udaj mi się wyjść na brzeg.
Szczęśliwy. Patent z pląsaniem po brzegu zadziałał i nie mam skurczy.

Przed nami druga rzeka. Szersza, głębsza, z jeszcze silniejszym nurtem. Pierwsza rzeka była rozgrzewką.
Antek znowu wchodzi pierwszy. Ostro walczy z prądem. Jest po jaja w wodzie. Wreszcie wychodzi na brzeg. Sytuacja się powtarza. Klapki lądują na mojej stronie. Proszę Antka, aby ubrał swoje buty – w razie czego łatwiej będzie mu mnie wyciągnąć z rzeki. Bardzo się boję. Strach podbija jednak adrenalinę. Całe ciało jest przygotowane do wysiłku. Wchodzę do wody. Powoli walczę z silnym prądem. Zimna już nie czuję. Jestem skupiony na stawianiu kroków i trzymaniu odpowiedniego kąta do brzegu. Dodatkową trudnością jest sam brzeg – jest wyższy i wejście na niego wymaga stania na jednej nodze w silnym prądzie. W ¾ drogi wiem, że nie upadnę, że uda mi się wyjść z tej rzeki. I jest. Krzyczę ze szczęścia wychodząc na brzeg. Hiszpanie, którzy w międzyczasie docierają do pierwszej z rzek biją nam brawa. Spodnie zmoczone wodą, ale w tym wietrze wyschną raz dwa. Szybko się ubieramy, aby się zbytni nie wychłodzić i ruszamy dalej.

Od wyjścia ze schroniska minęły dopiero 2h. Przed nami jeszcze godzina marszu pośród kamieni, głazów i ścian. Droga wiedzie początkowo wzdłuż jeziora w skalnym rumowisku, następnie wspinamy się na ścianę korzystając z małych, wąskich półek. Jeden nieostrożny krok i można skończyć w wodzie zimnego jeziora. To zapewne byłby ostatni skok w życiu :-). Ze szczytu ściany widać rozległą deltę rzeki wpadającej do jeziora. Szczyt Marconi jest doskonale widoczny. Mamy go prawie na wyciągnięcie ręki.

Docieramy do obozu. To oczywiście słowo na wyrost. Jest tutaj kilka miejsc na robicie namiotu otoczone już kamieniami mającymi chronić przed wiatrem. Nikogo nie ma. Jesteśmy całkowicie sami. Od strony przełęczy obóz jest osłonięty potężną skałą. Daje ona dużą ochronę przed wszechobecnym wiatrem. Rozstawiamy namiot. Dzwonię do ukochanej Żony z pierwszymi wieściami z drogi. Cieszę się niezmiernie z każdego takiego kontaktu. To daje mi dużo sił i pozytywnie nakręca.

Reszta dnia schodzi nam na jedzeniu i poznawaniu się. Docierają Hiszpanie. Nie udało im się sforsować rzek. Podeszli pod górę do miejsca, z którego wypływają z jeziora i tak, skacząc przez olbrzymie kamienie, udało im się je przekroczyć. Mówią, że nigdy się tak nie bali. Rozstawiają swój mały namiot. W porównaniu z naszym Marabutem, ich wygląda jak japońska sypialnia wynajmowana na godziny. Można tam tylko spać. Częstują nas winem. Niebo w gębie. Jak na złość zaczyna padać. Z zachodu nici. Jemy. Ja swoje liofy, Antek makaron. Długo jeszcze rozmawiamy w namiocie. Pada coraz mocniej. Wiatr zaczyna targać namiotem we wszystkie strony. Współczuję Hiszpanom.

Zasypiamy o 21.

Łukasz

4 komentarze

  1. Bardzo fajne zdjęcia. Systematycznie czytam Wasz relacje z podróży, bardzo ciekawe.Zyczyć trzeba szerokich wiatrów albo dużo szczęścia i ładnych zdjęć p.Adamie.

  2. Jeden cel a różne drogi.Fajnie.:-)

  3. Podziwiam zapał i samozaparcie… zimna woda, skurcze, nieprzyjemny wiatr…a z drugiej strony dziękujemy za to poświęcenie. Wynikiem tego wysiłku są przecież piękne zdjęcia. :)

Skomentuj