W raju

Dzień szesnasty (Lago Viedma) / 6 kwietnia 2012 roku

Spałem bardzo dobrze. Tu się naprawdę długo śpi – zachód jest stosunkowo wcześnie, a wschód późno. Więc jest przestrzeń na sen. No ale organizm potrzebuje regeneracji.

Oczywiście przed wschodem jestem na nogach. Udaje mi się nawet wyciągnąć Antka z objęć Morfeusza i na wschód idziemy razem. Kolory przed wschodem są bajeczne. Dominują fiolety, niebieskości oraz róże. Nie ma „grama” wiatru. Wszystko wokół zastygło w oczekiwaniu na słońce. Wschód zapowiada się zatem wspaniale.

Wchodzimy na wzgórza, z których mamy piękny, głęboki widok na czoło lodowca Viedma i otaczające je szczyty. Czoło lodowca nawet stąd wydaj się olbrzymie. Jest ciemno niebieskie, ale czasami można znaleźć kawałki bielszego lodu. Pięknie się to komponuje z ciemnymi skałami okolicznych szczytów (nawet lekko przyprószonych świeżym śniegiem). Ach, być teraz wyżej, na przełęczy Hemuel ze wspaniałym widokiem na lodowiec z góry. Marzenie ściętej głowy.
Po 40minutach pierwsze promienie słońca zaczynają muskać czubki szczytów. Cieszę się jak dziecko – zapowiada się bowiem fotograficzna uczta. Wcześniej „prewizualizuję” kadry, aby zmaksymalizować rezultaty.

Ale co to? Kto zgasił światło? Pierwsze promienie na szczytach okazują się ostatnimi. Słońce znika za grubą chmurą wiszącą nisko nad horyzontem, którą wcześniej zasłaniały wzgórza. Mam jeszcze nadzieję, że przebije się zza tych chmur, ale nic z tego. Co za pech. A zapowiadało się tak wspaniale. Antek idzie jeszcze na rekonesans na niedalekie wzgórza. Ja przybity wracam do namiotu. Szkoda tego wschodu. Należał się po tych wszystkich wyrzeczeniach i trudnościach na Lądolodzie.

Zapowiada się dzień bez słońca. Wszystko wokół staje się szare i ponure. Trzeba zrobić śniadanie. W planie jest rekonesans półwyspu. Nie skończyliśmy jednak jeść, gdy o dach namiotu zaczęły się rozbijać drobne krople deszczu. Pogodowych niespodzianek końca nie widać. Po chwili już intensywnie padało. Nadal jednak było zdumiewająco cicho. Żadnego wiatru. Czyżby cisza przed burzą? W tej sytuacji nie zostało nam nic innego jak zaszyć się w śpiworach. Zabrałem się za pisanie relacji z poprzednich kilku dni. Dużo rozmawiamy, a w przerwach podsypiamy.

O 15 przestaje padać. Tknięty przeczuciem wychodzę namiotu. Niskie chmury schodzą z gór. Postanawiam zabrać aparat i udać się na pobliskie wzgórza. A nóż chmury się rozstąpią?



Przeczucie mnie nie zawiodło. Gdy tylko wszedłem na szczyt wzgórza zobaczyłem białe chmury przepływające przed czołem lodowca Viedma. Pomiędzy nimi widać było pasma samego lodowca oraz odległe szczyty. Prawie całkowicie bez koloru, ale obraz był pociągający w swojej monochromatyczności. Nie zastanawiając się zbyt długo wyciągnąłem aparat i oddałem się fotografowaniu.

Po pewnym czasie dociera też Antek. Schodzę na plażę aby zmienić kąt i pierwszy plan. Robię zdjęcia na bardzo dużych czasach. Nadal nie ma wiatru co znacznie ułatwia zadanie. W oddali połyskują olbrzymie góry lodowe pochodzące od lodowca. Szkoda, że nie podpłynęły bliżej.
Wszystko się jednak kończy i wracamy do namiotów. Antek częstuje mnie dzisiaj pół kilogramem palenty w ramach urozmaicania jadłospisu, ale nie jestem w stanie zjeść nawet połowy. Jednak dzień bez ruchu momentalnie przekłada się na niechęć w jedzeniu. W końcu żołądek mam skurczony od wielu dni i taka ilość pożywienia jest dla mnie zabójcza i nie do stawienia.

Zrywa się wiatr. Niektóre podmuchy są naprawdę silne i namiot trzeszczy. Ale nie obawiam się o nasze bezpieczeństwo. W razie czego jest gdzie się schronić. Po nocnych Polków rozmowach zasypiamy.

Łukasz

Skomentuj