W poszukiwaniu zachodu

Dzień dwudziesty ósmy (El Calafate) / 18 kwietnia 2012 roku

Deszcz metodycznie bębnił o dach samochodu. Głowa wychylona przez okno nie pozostawiał złudzeń – lało jak z cebra. O wschodzie nie było więc mowy. Odpłynęliśmy w dalszy sen.

Dwie godziny później wstaliśmy. Niebo nadal było pełne chmur. Już nie padało, ale nie zanosiło się na piękny, słoneczny dzień. po krótkiej naradzie postanowiliśmy nie jechać do Perito Moreno. Trochę buntowaliśmy się przeciwko takiej komercjalizacji przyrody. Zresztą i tak było już późno, a mieliśmy dzisiaj zwrócić samochód do wypożyczalni. Po lekkim śniadaniu ruszyliśmy zatem z powrotem do El Calafate. Droga za dnia wyglądała całkowicie inaczej. Przede wszystkim było coś widać. A widoki były naprawdę urzekające. Wysokie góry na wyciągnięcie reki. Olbrzymie turkusowe jezioro. Żółte trawy. No i ta przestrzeń. nawet na stepach nie miałem takiego uczucia przestrzeni. Góry robiły swoje.

El Calafate przywitało nas nieco sennym ruchem. Miejsce do spania mieliśmy już sprawdzone, stąd postanowiliśmy raz jeszcze skorzystać z gościnności hostelu. Tym razem zabraliśmy dormitorium. Pokój był ośmioosobowy, ale jak na razie byliśmy w nim tylko my. Ruchu w hostelu nie było prawie wcale i była szansa, że nasz pokojowy stan posiadania nie ulegnie zmianie.

Po wypakowaniu naszego dobytku ruszyliśmy oddać samochód. Oczywiście pocałowaliśmy klamkę. Biuro było zamknięte. żadnej informacji. Teoretycznie powinno być otwarte. Nie namyślając się długo postanowiliśmy przedłużyć sobie wypożyczenie samochodu o jeden dzień. W końcu mieliśmy wytłumaczenie. Pojawił się jeszcze pomysł, aby popłynąć na lodowiec Upssala na dwa pozostałe dni. Niestety nie sprzyjał nam rozkład łodzi i obył się smakiem.

Jako, że nie zostało zbyt dużo czasu do wschodu, wskoczyliśmy w samochód i pognaliśmy w kierunku … Perito Moreno. Tym razem jednak na jednym ze skrzyżowań mieliśmy skręcić w prawo. Nim to jednak nastąpiło wielokrotnie zatrzymywaliśmy się na zdjęcie. Pogoda bowiem zaczęła współpracować. Ukazało się słońce, którego miękkie światło ładnie wydobywało elementy krajobrazu.

Nasze oczy przykuły topole zasadzone na granicy posiadłości. Ich wysmukłe konary gorały żółcią. W końcu trwała jesień. Szpaler takich drzew wyglądał fantastycznie.

Dotarliśmy do małej sady Puerto Bandera położonej na brzegach Lago Argentino. To stąd wypływają statki na wycieczki po okolicznych lodowcach. Teraz, w godzinach późno popołudniowych, port był wyludniony i tylko wiatr hulał pomiędzy masztami zakotwiczonych w małym porcie jednostek. Było cicho. Daleko, na horyzoncie słońce właśnie chowało się za górami. Tego dnia miało się już nie ukazać naszym oczom. My nadal zawzięcie fotografujemy. Ja gównie na Mamiyi, gdyż jakoś pasują mi w tym krajobrazie kwadratowe kadry.

Tak dobiega nasz kolejny dzień w Patagonii. Jeden z ostatnich.

Wracamy do El Calafate. Wieczorem idziemy na pożegnalną kolację. Przy steku i winie rozpamiętujemy dni spędzone w Patagonii. Z drugiej strony każdy z nas tęskni już za domem.

Łukasz


Skomentuj