W dolinie

Dzień ósmy (Camp Poincenot – schronisko Refugio Los Troncos) / 29 marca 2012

Poranek oczywiście spędziliśmy fotografując Fitz Roya i okolice. Powoli mam lekki przesyt tym szczytem bo zewsząd go widać. Ale spokojnie mógłbym tu spędzić jeszcze tydzień przy dobrej pogodzie i poeksplorować inne miejsca, których tu wiele. Prawie wszyscy fotografujący skupiają się na samym szczycie, więc przy poświęceniu czasu na inne miejsca można naprawdę zabłysnąć.

Po wschodzi czas na śniadanie. Nie będę pisał co jadłem, bo to chyba oczywiste. Pogoda jest bardzo dobra, wręcz wymarzona do dłuższego trekingu. Jest pogodnie, świeci słońce, ale na niebie są też chmury. Temperatura oscyluje w granicach 15 stopni. Lekko wieje. Dzisiaj przed nami długa droga do Refugio Los Troncos, skąd wystartuję na Lądolód. Tam też rozdzielę się z Adamem na prawie 10 dni.

Spakowanie namiotu nie przedstawia większych trudności. Godzinę po śniadaniu jesteśmy gotowi do drogi. No to idziemy :-).

Początkowo idziemy szlakiem na Lago de los Tres. Tuż jednak za rzeką Rio Blanco skręcamy w prawo. Wydeptana ścieżka idzie lasem. Takim starym, ze zmurszałymi pniami. Po kilkunastu minutach schodzimy do koryta rzeki i zaczynamy iść jej brzegiem po mniejszych i większych kamieniach. Idzie się naprawdę super. Co pewien czas przystajemy i robimy zdjęcia. Chmury nad nami mają czasami fantastyczne kształty. Ich połączenie z otaczającymi nas górami tworzy niesamowite obrazy. Po raz pierwszy od kilku dni nie widzimy masywu Fitz Roy.

Szukanie ścieżki nie należy do łatwych. Czasami ginie ona wśród kamieni. Tylko od czasu do czasu widać poustawiane pirki – takie kopczyki z kamieni znakujące drogę. A przecież wystarczyłoby zabrać puszkę farby i wymalować szlak w jeden dzień. Ta uwaga dotyczy zresztą większości szlaków w Patagonii. No ale z drugiej strony, szlaki słabo oznakowane są o wiele mniej popularne i to widać – wystarczy porównać naszą obecną drogę z drogą do Lago de los Tres.

Po 1,5h docieramy do miejsca, z którego można odbić do Lago Piedras Blancas i lodowca o tej samej nazwie. Wszędzie widać olbrzymie głazy – większe dwukrotnie od człowieka. Chmurzy się i zanosi na deszcz. Postanawiam podejść pod Lago Piedras Blancas i zobaczyć lodowiec. Podobno laguna jest bardzo piękna. Co prawda słońce przedzierające się przez chmury ostro czasami grzeje i przez to są straszne kontrasty, ale nie samą fotografią człowiek żyje. Adam postanawia zostać na miejscu. Biorę zatem plecak i zaczynam przedzierać się do laguny.
Droga nie jest prosta. Trzeba poruszać się (skakać) po olbrzymich głazach. Jedne nieopatrzny ruch i możemy spać kilka metrów, stąd staram się bardzo skupiać na drodze i jej wyborze. Spotykam Niemca, który jest pod dużym wrażeniem samej laguny. To tylko zwiększa moją determinację w dotarciu tam. Po kilkunastu minutach drogi widze wreszcie lodowiec i samą lagunę. Od niej samej oddziela mnie rząd olbrzymich głazów naniesionych tutaj przez czoło lodowca. Postanawiam ich nie przekraczać. Poniżej nich gna rzeka wypływająca z laguny. Miejscówka jest fantastyczna. Rozkładam statyw i robię zdjęcia. A później siadam sobie na ciepłym, wygrzanym głazie i podziwiam grę światła na niedalekim lodzie. Z lodowca wypływają strumienie wody zasilające turkusową lagunę. Pewnie wspaniale byłoby tu rozbić namiot i spędzić jeden wieczór nad samą laguną. Może podczas kolejnej wyprawy do Patagonii?

Wracam do Adama. Przed nami najtrudniejsza część dzisiejszego dnia – musimy przejść całkiem bystrą rzekę, którą przed chwilą widziałem stojąc u podnóża laguny. Ale najpierw trzeba do nie dojść. Gubimy drogę. Idziemy wzdłuż Rio Blanco – do niej bowiem wpada nasza rzeka. Idziemy po stromych piargach, które co rusz osuwają się grożąc nam spadnięciem do rzeki. Wreszcie docieramy do skrzyżowania rzek. Odejmuje mi mowę. Rzeka, którą mamy przejść jest szeroka, bardzo głęboka i niesamowicie wartka. Wejście do niej grozi dużym niebezpieczeństwem. Adamowi też nie jest do śmiechu. Składamy plecaki i zaczynamy szukać przejścia w górze rzeki. Ilość nagromadzonych głazów pozwala wierzyć, że gdzieś tam będzie można po nich przeskoczyć i przedostać się na drugą stronę. I rzeczywiście – po kilku minutach znajdujemy taką przeprawę. Kolejne minuty zabiera nam samo przejście. I już możemy cieszyć się pokonaniem największej trudności tego dnia. Jest super. Na ta okoliczność zjadam kawałek czekolady i popijam zimną, doskonale krystaliczną wodą z rzeki.

Idziemy dalej. Ciągle korytem Rio Blanco. W pewnym momencie powinniśmy odbić w las. To jest skrót, który pozwoli nam dostać się na ścieżkę prowadzącą do Refugio Los Troncos i skrócić czas dzisiejszego trekkingu. Muszę przyznać, że nie wypatrywałem tej ścieżki zbyt intensywnie i dopiero nawoływania Adama, który ją wypatrzył nakazują mi zawrócić. Mam wątpliwości, czy to rzeczywiście jest to. Ścieżka jest naprawdę wąska i słabo widoczna. No ale OK. Wchodzimy w las. Jest chłodniej i milej. Las z tych starych. Ścieżka zaczyna się ostro piąć pod górę i po chwili przeklinam Adama za jej znalezienie :-). Trawersujemy cały olbrzymi masy górski. Przez korony drzew zaczynają być widoczne szczyty. Goła ściana. Wiele pionów. Raj dla wspinaczy.

Wreszcie po godzinie dochodzimy do płotu z drutu kolczastego. To teren prywatny, który i tak musimy przejść. Schronisko bowiem znajduje się na terenie prywatnym, a jego przekroczenia wiąże się z koniecznością uiszczenia opłaty. Przechodzimy drut kolczasty i idziemy dalej. Od razu zmienia się krajobraz – w lesie widać mnóstwo krowich placków :-).

Po kolejnych kilkudziesięciu minutach docieramy do drogi prowadzącej do schroniska. Ok, dróżki, po której może przejechać quad, ale nic więcej. Do schroniska mamy jeszcze godzinę drogi. Przekraczamy szeroki, rozlany strumień i zaczynamy iść wzdłuż Rio Electrico – potężnej, szerokiej na prawie 100 metrów rzeki. W dolinie nieźle wieje i od czasu do czasu widzę, jak wiatr porywa w górę wodę z rzeki. Niesamowicie to wygląda. Na szczęście las chroni nas do tego wiatru.

Rozdzielamy się z Adamem i idę sam. Nagle, widząc już schronisko spotykam kobietę. Raczej nie jest ubrana jak na wielogodzinne wycieczki. Nie ma żadnego plecaka, tylko aparat w ręce. Do najbliższego cywilizowanego miejsca ma 2-3h drogi. Mówimy sobie „cześć” i po chwili znika w lesie. Jej pojawienie się wzbudza u mnie lekką konsternację. Jak, co, gdzie? Ciśnie mi się na usta. Może w schronisku coś będą wiedzieć?

Ostatnie metry to istna walka z furią wiatru. Mam poczucie jakby wiatr nie chciał mnie do schroniska wpuścić. Zgięty w pół, wydzieram metr po metrze i wreszcie docieram do drzwi budynku. Wchodzę do dużej Sali. Jest ciepło – w piecyku żarzy się drewno. Przy stole siedzi dwójka trekerrów. A za ladą pojawia się miła i uśmiechnięta pani. Jestem tak zmęczony po 5 godzinnej wędrówce, że mogę wypić jedynie … piwo. Zimne. I takież też ląduje na moim stole. Z Panią trudno się porozumieć, gdyż nie włada angielskim, ale mój hiszpański jest na tyle dobry w „restauracyjnych” warunkach, że wystarcza. Z jedzeniem poczekam na Adama. Rezerwuję nam tylko pokój na noc.

Zaczynam rozmawiać z trekerrami. Kanadyjczyk i Austriaczka. W ramach poszukiwań przygód w Patagonii trafili do tego miejsca całkowicie przez przypadek i jutro wracają. Pytam się o kobietę spotkaną w lesie. Zagadka bynajmniej nie zostaje rozwiązana. Kilkanaście minut bowiem przed moim przyjściem kobieta ta pojawiła się na ścieżce prowadzącej do schroniska, weszła do schroniska, spojrzała na wszystkich (trzy osoby), po czym nic nie mówiąc odwróciła się na pięcie i wyszła zamykając drzwi. Nikt jej tutaj nie zna. Nikt nie wie skąd przybyła. Dziwna historia. Jeśli udała się na spacer, to był to niezły spacer :-).

Dociera Adam i zamawiamy … kolejne piwo. A do tego frytki. Przed nami jeszcze kilka godzin światła. Postanawiam wykorzystać je na przepierkę i wyszorowanie się. W końcu przez kolejne dni będzie to raczej niemożliwe.

Dostajemy klucz do pokoju. Nie wygląda on najpiękniej. Wszędzie ślady wilgoci i grzyba. Mała ciemna klitka. Całkiem droga. Prysznic i toaleta podobnie. Ale lepszego miejsca nie znajdziemy, więc nie marudzimy. Pozostałą część dnia spędzam na praniu, prysznicu i rozmowach w sali barowej przy kominku.

Menu robi wrażenie, ale szybko okazuje się, że prawie niczego jużnie ma. To ostatni weekend działalności schroniska. Trekkerów dociera tu już niewielu, a ci co byli wcześniej wszystko zjadają. Para trekerów bierze pizzę, my z Adamem po lokalnym kotlecie schabowym, który jest tak cienki, że prześwituje przez niego światło. Ale da się zjeść. Jest to miła odmiana od liofilizatów. Pizza śmierdzi serem tak okropnie, że cieszę się, że jej nie zamówiliśmy. Choć Adam, poczęstowany, twierdzi, że była zjadliwa. Ja odmówiłem poczęstunku :-).

Wieczorem dociera kolejna para – tym razem Amerykanów. Spotkałem ich na drodze do Lago Sucia. Wieczór schodzi nam na rozmowach. Zachodu nie ma.

Zmęczeni idziemy spać. Jutro wielki dzień.

2 komentarze

  1. Pizza była wyśmienita, jeszcze dziś czuję jej zapach a przede wszystkim smak :-)

Skomentuj