U podnóża wulkanów

Dzień dwudziesty szósty (Lago Poheo – Pali Aike National Park) / 16 kwietnia 2012 roku

Wstajemy bardzo wcześnie rano, jeszcze przed wschodem. Dzisiaj wracamy. Musimy zdążyć na prom, który odpływa o 12.30. Przed nami co najmniej 2 godziny drogi. Postanawiam wyjść wcześniej, aby wschód przywitać na jednym z wysokich punktów widokowych. Plan jest dobry, gorzej z jego realizacją. Słońce i tym razem nie dopisuje. Pozostaje iść w coraz ciemniejszych chmurach nad głowami. Robię zdjęcia po drodze, ale pogoda nie rozpieszcza. Zrywa się silny wiatr, a ołowiane chmury zwiastują deszcz. Przyspieszam, aby nie wpaść w jego sidła. Prawie mi się udaje. Ostatnie 500 metrów w dolinie idę już w zmagającym się deszczu. Na szczęście dla mnie, docieram do schroniska prawie suchy.

Adam wyrusza tak godzinę po mnie. Nie ma zatem tyle szczęścia. Dociera do schroniska w ostrym deszczu. Kapie z niego jak z mokrej kury. No ale kurtka wytrzymuje, więc nie jest tak źle. Pogoda jest fatalna.

Do promu mamy jeszcze ponad godzinę. Zwiedzamy zatem schronisko. Podobnie jak to przy lodowcu Grey, to również zostało całkiem niedawno wybudowane. Wszędzie drewno, olbrzymie szklane szyby zapewniają wspaniałe widoki. Jest ciepło. W schronisku prawie nikogo nie ma. Nawet bufet nie działa. Udaje nam się jednak wyprosić kawę. Pijemy sobie zatem ciepły napój podziwiając widoki za oknem. Deszcz ciągle pada.

Docierają kolejni trekkerzy. Wśród nich czwórka obwieszona sprzętem fotograficznym. Całkiem podobnie jak my. W oddali majaczy nasz prom. Znaczy się katamaran, który ma nas przewieźć przez Lago Pehoe do naszego samochodu. Zbiera się całkiem sporo osób, które wychodzą z różnych miejsc. W kolejce w deszczu karnie czekamy na swoją kolej. Wreszcie możemy się ładować na statek. Współczuję tym, którzy go właśnie opuścili – pogodę będą mieli paskudną. Wraz z nami schronisko opuszcza całkiem spora grupa obsługi. W końcu to koniec sezonu.

Pogoda na zewnątrz nie zachęca do spacerów po górnym pokładzie. Siedzimy sobie zatem w środku bujani przez fale. Po 40 minutach docieramy na drugi brzeg. Samochód stoi. Cały.

Zastanawiamy się co robić w takiej pogodzie. Wstępnie zakładałem, że jeśli będzie szansa na dobra pogodę, to pójdę w nocy sam na wieże. To 4-5 godzin nocnego podejścia. Następnie po wschodzie słońca wrócę do Adama, który zgarnie mnie ze schroniska po południu. Będzie ciężko, ale na lekko (tzn. z 15 kg sprzętu zamiast 22 kg :-)) dam radę. Jedziemy zatem do siedziby parku zasięgnąć języka o pogodzie. W parku strażnik jest bardzo przyjazny. Problem jest tylko taki, że nie zna dobrze angielskiego. Z wywieszonej prognozy pogody wynika jednak niezbicie, że przed nami okres jeszcze gorszej pogody. Śnieg, minusowe temperatury i zero szans na słońce. Bardzo niska i gruba pokrywa chmur. Silne wiatry. O wycieczce pod wieże już nie myślę. Nachylamy się zatem nad mapą i radzimy gdzie tu jechać. Ostatecznie znajdujemy niewielki park narodowy o przedziwnej nazwie Pali-Aike przy granicy z Argentyną. Wygląda na to, że są tam jakieś jaskinie. Niestety strażnik nie jest w stanie nam wiele powiedzieć. Mówi tylko, że park powinien być otwarty. Po krótkiej naradzie postanawiamy tam jechać, a następnie niejako dookoła wrócić do El Calafate. Wskakujemy zatem do samochodu i jedziemy. Przed nami bardzo długa droga. Ponad 400 kilometrów. Chcielibyśmy tam dotrzeć jeszcze dzisiaj.

Z wielkim żalem rozstaję się z Torres del Paine. Pogoda mnie jednak mocno rozczarowała i te dwa wschody słońca pozostawiły olbrzymi niedosyt. Z drugiej strony mało tutaj jest z takiej epickiej wyprawy. Jest to miejsce jednak mocno skomercjalizowane, wielu nawet nie zagląda w góry – po co skoro piękne widoki są dostępne na wyciągnięcie ręki z samochodu. Oczywiście pod względem zdjęciowym nadal jest to raj. Ze zmienną patagońską pogodą można tutaj wyczarować niesamowite zdjęcia. Ale trzeba mieć też sporo szczęścia. Jak to w fotografii.

Wracamy do Natales, gdzie tankujemy paliwo na maksa i udajemy się drogą nr 9 w kierunku Punta Arenas. Krajobrazy są dosyć monotonne – po prostu stepy. Jedynym ich urozmaiceniem są niezwykłe lasy, a raczej zagajniki, które w pewnym momencie wyrastają przy drodze. Drzewa są stere, wiekowe. Dodatkowo pokrywają je jakby jakieś wodorosty. Kilka razy już zatrzymujemy się przy drodze na zdjęcia, ale światło nie chce współpracować. W końcu lasy się skończyły, a my jedziemy dalej. Bez zdjęć.
Po kilku godzinach docieramy do olbrzymiego zbiornika wodnego, gdzie odbijamy na drogę 255. Jest co prawda krótsza droga idąca wzdłuż granicy z Argentyną, ale to zwykła szutrówka i to o gorszym stanie nawierzchni. Nie ryzykujemy.

Jest już ciemno, gdy na malutkiej stacji paliw przy lokalnej rafinerii tankujemy bak. Znowu do pełna. Z paliwem nigdy nie wiadomo, wolimy go zatem mieć w zapasie. Tym bardziej, że sam park jest oddalony od najbliższego miasteczka o dobre kilkadziesiąt kilometrów. Po lewej stronie drogi ciągnie się już cieśnina Magellana. To tędy, w poszukiwaniu drogi dookoła świata płynął ze swoimi galeonami sam Ferdynand Magellan. I to zaledwie kilkaset lat temu. Teraz to bardzo ważny szlak żeglugowy – chroni od sztormów przylądka Horn. Nawigacja nie jest jednak wcale taka prosta w tych wodach. Samej cieśniny nie widzimy – noc jest czarna jako smoła. Widać natomiast światła drugiego brzegu.

Wreszcie, ostro w nocy docieramy do miasteczka, gdzie zjeżdżamy na szutrową drogę. Do parku pozostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. W miasteczku nie ma żywej duszy. Wygląda na całkowicie opuszczone. Potęguje to jeszcze wszechstronny nieład na ulicach.

Adam dzielni prowadzi naszego czerwonego ścigacza. Minęła właśnie 7 godzina naszej dzisiejszej podróży. Oznakowanie drogi jest takie sobie i czasami jedziemy na czuja. Ale po kilkudziesięciu kolejnych minutach zatrzymujemy się u wrót parku. Jest tutaj mała stróżówka. Wychodzimy z samochodu. W domku pali się światło, a więc strażnik jest na miejscu. Zapewne jest mocno wystraszony naszą nocną wizytą. Jest to bowiem jeden z najmniejszych parków Chile i najrzadziej odwiedzany. A kto przyjeżdża w nocy do takiego miejsca? Jak nic bandyci :-).

Pukamy. Drzwi się otwierają. Chyba wszyscy są trochę wystraszeni. Ale szybko przełamujemy lody. Płacimy za bilet wstępu, dostajemy mapę i niezbędne informacje. Okazuje się, że jaskiń tu raczej nie ma. Są natomiast … wygasłe wulkany. Były czynne jeszcze nie tak dawno temu bo jakieś 10.000 lat temu. Z punktu widzenia geologii to rzeczywiście niewiele.

Strażnik kieruje nas do miejsca campingowego. Docieramy tam bez żadnych problemów. Wszędzie twarda jak brzytwa skała lawowa. Trzeba uważać. Namiotu nie ma do czego przyczepić, stawiamy go zatem w budzie, pod którą stoi ławka. Adam znowu będzie spał w samochodzie. Nad nami pięknie świecą gwiazdy. Jemy kolację w światłach reflektorów samochodu. Jesteśmy zmęczeni. Dawno tak późno nie szliśmy spać :-). Szybko zatem zasypiamy.

Lukasz

Skomentuj