Pod skrzydłami kondorów

Dzień dwudziesty trzeci (Lago Poheo) / 13 kwietnia 2012 roku

Pomni utraconego wschodu, tym razem budzimy się półtorej godziny przed wzejściem słońca. Po kilku minutach jesteśmy już w samochodzie szukając najlepszego miejsca na zdjęcia.

Niebo częściowo jest pokryte chmurami, ale nie jest ich zbyt dużo. Są to obłoki, a nie zbita warstwa. Jest zatem duża szansa na ładne światło.

Zatrzymujemy się przy wzgórzach. Ja wchodzę na jedno z nich, Adam zostaje na dole. Przede mną rozciąga się piękny widok na masyw Paine Grande i Cuerno. Gdzieś tam wije się droga, którą jutro zaczniemy przemierzać. Przed górami widać turkusowe wody jeziora Lago Nordenskold, a pod moimi stopami rozpościera się dodatkowo małe jeziorko z szuwarami. Widoki są przepiękne.

Do wschodu zostało jeszcze dużo czasu, stąd chłonę widoki i ustawiam sobie kadry w wyobraźni. Zdjęcia będę robił na slajdach, w tym też średnioformatową Mamiyą. Lubię takie okresy ciszy i samotności poprzedzające zdjęcia. Niesamowicie się wtedy relaksuję.

Nadchodzi upragniony moment.

Promienie słońca zaczynają się przebijać i oświetlać dwutysięczne szczyty. Chmury nabierają kolorów. Różowych i żółtych. Śnieg, którymi pokryte są wyższe zbocza dodaje kolorytu, szczególnie w zestawieniu z czerwienią skał wydobytą przez słońce. Po prostu bajka.

Fotografuję w jakimś amoku. To wszystko nie trwa zbyt długo, więc trzeba się spieszyć i wybierać co lepsze kąski.

Kiedy magiczny wschód się kończy schodzę z góry do samochodu. Spotykam Adama i jedziemy kawałek dalej zmienić miejsce. Światło nadal jest bardzo dobre do fotografowania. Jest ciepłe i pięknie wydobywa brązowy odcień wzgórz. Odchodzimy nieco od drogi starając się upolować guanaco. W takim świetle, w takich krajobrazach, byłoby to niesamowite zdjęcie. Niestety guanaco majaczą gdzieś na widnokręgu i nie ma szans je podejść. Dodatkowo płoszy je helikopter, który od wczoraj lata po parku z jakąś ekipą filmową. Zdjęcie w takiej scenerii z guanaco i w takim świetle chodzą za mną już od bardzo dawna. Trzeba będzie powtórzyć wyjazd i na takie zdjęcie raz jeszcze zapolować.

W pewnym momencie zauważam, że daleko, nad jednym ze wzgórze unosi się mnóstwo kondorów. Oczywistością jest, że zmierzam w tamtym kierunku. Droga zabiera mi kilkanaście minut. Warto było jednak się trochę zmęczyć. Stoję na wzgórzu które kończy się urwiskiem. Można spaść jakieś dwieście metrów w dół. Pod moimi stopami przepływa potężna rzeka Rio Paine, którą wczoraj przekraczaliśmy wracając z Torres. A nade mną lata kilkadziesiąt kondorów. W lewo, w prawo, w górę i w dół. Pojedynczo, dwójkami, trójkami. Na tle wspaniałego, górskiego krajobrazu. W tym miejscu muszą działać kominy, które kondory wykorzystują do nabierania wysokości. Oczywiście chwytam za aparat. Tym razem za cyfrę, bo tutaj więcej szczęścia potrzeba niż umiejętności. Obraz jest tak dynamiczny i tak szybko się zmienia, że na slajd wydałbym majątek w celu zrobienia dobrego zdjęcia.

Kondory wyglądają naprawdę niesamowicie. Mam je na wyciągnięcie ręki. Z tej odległości widać ich wielkość. Szczególnie okazale prezentują się czarne skrzydła. Same ptaki nie są zbyt piękne. Głowę mają taką ciągle przekrzywioną. Wygląda trochę jak przerośnięta głowa indora. Żywią się padliną, ale to nie oznacza, że nie polują na żywe zwierzęta. Podobno w górach pikują na przyszłe ofiary stojące na graniach czy innych eksponowanych miejscach próbując je zrzucić w dół. Zapewne czasami się to udaje, bo taki atakowany zwierz może się zdenerwować i popełnić błąd stawiając nogę nie tam gdzie trzeba. A w górach o wypadek nie trudno. Mam to na uwadze podchodząc do skarpy. Co prawda te kondory nie wyglądają na głodne, ale nigdy nie wiadomo :-). Miałbym niezłego stracha, gdyby tak jeden za drugim zaczęły na mnie pikować.

Gdy fotografuje, podchodzi do mnie Chilijczyk. Zamieniamy słowo. Okazuje się, że dzisiaj w parku widział dwie pumy. Był tym bardzo podekscytowany. Nie dziwię się – musiało być to niezwykłe spotkanie. I pomyśleć, że jeszcze dwieście lat temu spotkanie takiej pumy nie było niczym niezwykły. Ba, człowiek musiał wręcz uważać na siebie, bo takie spotkanie mogło się dla niego skończyć tragicznie.

Nadal fotografuje. Po kilkudziesięciu minutach dołącza do mnie Adam. Zaczyna mocno wiać. Trzeba uważać, bo podmuch może się w tym miejscu zakończyć lotem w dół. Kondory znikają odlatując w siną dal. Przedstawienie się skończyło.

Kończymy zdjęcia i wracamy powoli do samochodu. Jesteśmy więcej niż zadowoleni. Wschód był całkiem, całkiem. Późniejsze światło i kondory były dodatkowym urozmaiceniem tego poranka.

Teraz oczywiście pora na śniadanie :-).

Po krótkim odpoczynku postanawiamy realizować nasz plan. Jedziemy zatem do Natales po paliwo i zakupy. Droga w dzień dostarcza nam niesamowitych widoków. Czasami prowadzi w wydrążonej skale. Budowlańcy musieli się tutaj naprawdę natrudzić.

Do Natales docieramy po południu. Rozdzielamy się i każdy z nas udaj się na zakupy. To zapewne ostatnie miejsce w Chile, gdzie możemy kupić jakieś fajne pamiątki. Buszuję zatem po sklepach z towarem dla dzieci i kobiet. Wybór jest trudny, ale w oko wpada mi kilka fajnych rzeczy, które lądują w torbie. Nie mogło przy tym zabraknąć koszulki z napisem Patagonia :-). Szukam też jakiś fajnych albumów. Są jednak bardzo drogie i wygląda na to, że wzbogacą moją kolekcję już po powrocie do domu po zakupach na Amazonie czy też Ebay-u.

Jest również czas na kawę i dobre ciastko.

Spotykam się z Adamem. Dajemy sobie jeszcze kolejne 40 minut. Same miasteczko robi przyjemne wrażenie. Turystów jest już bardzo mało. Budynki głównie parterowe. W centrum część mocno turystyczna. Jest kilka fajniejszych budynków, nieco starszych niż pozostałe (kapitanat, kościół). Ludzie bardzo przyjaźni – szczególnie w sklepach.

Postanawiamy wracać. Tu po wyjeździe z miasteczka robi się jednak piękne światło. Zatrzymujemy się zatem na poboczu. Natales położone jest nad brzegiem fiordu. Wokół otaczają nas malownicze wysokie góry. Jest tu naprawdę bardzo ładnie. Słońce zachodzi, ale przez dziury w chmurach od czasu do czasu oświetla elementy tego krajobrazu. Adam postanawia wrócić na chwilę do miasteczka i zrobić kilka zdjęć budynkom. Ja postanawiam zostać nad brzegiem jeziora i popróbować swoich sił z chmurami, mostami i wodą.

Nieobecność Adama trochę się przedłuża i już zaczynam się martwić. Jestem tylko w klapkach ze sprzętem i portfelem. A droga do miasteczka daleka. W końcu jednak pojawia się na horyzoncie nasze czerwone autko i po chwili zmierzamy już do parku.

Po drodze walczymy jeszcze z chmurami, ale zachód jest niestety rozczarowujący.

Znowu śpimy w Lago Poheo :-). Mamy już tutaj stałą zniżkę. Wieczór kończymy przy dobrym chilijskim winie Carmenera. Jutro ruszamy do lodowca Grey.

Łukasz

1 Komentarz

  1. Czyli udało się uchwycić kondory – osiągają rozpiętośc skrzydeł ponoc nawet do 3 m ! Olbrzymie musza byc ptaki. W Puerto Natales polecane jest m in muzeum historii miasta prowadzone pod egida lokalnego magistratu, są tam m in rzeczy, pamiątki podarowane przez rodzine Eberharda (jego willa na trzecim foto od końca) – pioniera gospodarki farmerskiej, który nieopodal Natales założył pierwsza estancję znana dzisiaj jak Puerto Consuelo. Kojarzę że Wujek też mówił o wysokich cenach albumów nt regionu

Skomentuj