Nudy na pudy

Dzień dwudziesty pierwszy (Camp Torre) / 11 kwietnia 2012 roku

Znany rytm dnia. Pobudka pośrodku nocy. Krople deszczu uderzające w dach namiotu nie pozostawiają żadnych złudzeń. Czas przewrócić się na drugi bok.

Wstajemy późno. Śniadanko. Dałbym dużo za kawałek dobrego razowego chleba pokrytego masłem. Takie luksusy czekają mnie niestety dopiero w domu (chleb mają tutaj nieznośny). Leżymy i rozmawiamy czekając na lepszą pogodę. Oczywiście siedzimy sobie wygodnie w śpiworach, które sprawują się do tej pory rewelacyjnie. Obawiałem się, że nie podołają wilgoci w powietrzu, która jest stałym elementem każdego postoju. Jednak nic z tego. Materiał, z których są zrobione bardzo dobrze radzi sobie z wilgocią. Dzięki temu śpiwory, w szczególności puch, nadal są suche i grzeją nas podczas zimnych nocy. Oczywiście nawet w namiocie temperatura oscyluje wokół kilku stopni Celsjusza. Siedzimy zatem w ciepłych polarach lub kurtkach puchowych. Takie życie.

Namiot też dobrze sobie radzi z naporem patagońskiego wiatru. Nie przemaka, trzyma tą niewielką ilość ciepła, którą wytwarzamy. Daje nam niewielkie poczucie bezpieczeństwa.

Wreszcie przestało padać. Od czasu do czasu jedynie leci z drzew. Postanawiamy pochodzić trochę po okolicy i rozgrzać aparaty. Każdy z nas udaje się w swoją stronę. Zagłębiam się w las wypatrując kadrów. Deszcz lecący z drzew oczywiście nie pomaga i już po kilkunastu minutach mam mokre obiektywy. Trudno robić zdjęcia w takich warunkach – przydałaby się tutaj osłona przeciwsłoneczna Lee, którą musiałem zostawić domu redukując wagę i wymiary bagażu. Błąkam się po lesie dobrą godzinę. Nie jestem zadowolony z efektów, wracam zatem do namiotu. Znowu zaczyna popadywać.


Tak mija nam dzień.

Jutro z rana idziemy pod wieże. Powiedziałem sobie, że nawet gdyby padało to pójdę choćby po to, aby je zobaczyć. A później wracamy na dół.

Łukasz

Skomentuj