Nocny maraton

Dzień siódmy (Camp Poincenot – Lago de los Tres – Lago Sucia) / 28 marca 2012

Pi,pi,pi,pi,pi, Łup. Dzwonek budzika został uciszony. Ale nie ma czasu na dosypianie. Wystawiam głowę przez „drzwi” namiotu i … moim oczom ukazuje się piękno ugwieżdżonego nieba. Chmur brak. Po deszczu ani śladu. Trzeba więc wstawać i ruszać na wschód słońca.

Wszystko już przygotowałem wieczorem, więc teraz tylko wskakuję w ciuchy, żegnam Adama i znikam w mroku nocy. Widzę czołówki wysoko nade mną. To inni fanatycy nocnych przechadzek na wschód słońca. Po kilku minutach przechodzę rzekę i zaczynam podejście. Przede mną godzinny trek na wzgórze okalające Lago de los Tres – małe turkusowe jeziorko położone u podnóży Fitz Roy. Podejście jest długie i mozolne. Po kilkunastu minutach jestem już powyżej linii drzew i moim oczom ukazują się wspaniałe widoki na wschód. Jest ciemno, ale na horyzoncie powoli zarysowuje się łuna – zwiastun nadchodzącego dnia. Pode mną czołówki – to kolejni pasjonaci widoków.

Idzie mi się źle. Chyba nigdy mi się tak źle nie szło. Czy to kryzys? Lata już nie te? No, a przecież przede mną jeszcze Lądolód, gdzie będę wypruwał z siebie wszystkie żyły. I to przez cały dzień, a nie przez godzinę! No ale cóż zrobić. Idę dalej ze świadomością, że już za chwilę będę na górze. Ta chwila trwa ok. 30 minut. Po drodze robię sobie odpoczynek, aby się zregenerować. Łyk wody i kawałek czekolady czynią cuda. Końcówka to już sama przyjemność.

Wchodzę na grzbiet wzgórza. Spotykam innych pasjonatów. Pode mną rozpościera się wspaniała panorama z Fitz Royem i Lago de los Tres w roli głównej. Mnóstwo innych szczytów: Poicenot, Saint Exupery, Mermoz to tylko kilka z nich. Razem tworzą długi i potężny szpaler oddzielający nas od Lądolodu Patagońskiego. To nie są Bieszczady. To nie są Tatry. Nawet Wysokim daleko do tych grani, na które patrzę.

Jest niebiesko. Jeszcze trochę czasu do wschodu słońca. Idealne warunki na zdjęcia z długimi czasami. Tym bardziej, że jest trochę chmur wokół szczytów.

Jest zimno, od razu wciągam kurtkę puchową – odkrycie tej wyprawy. Jest lekka. Można ją zwinąć do małego woreczka. jednocześnie zapewnia niesamowity komfort cieplny. Od razu robi się lepiej. Po kilkuminutowym odpoczynku i pożeraniu wzrokiem obrazów odbijam w lewo i trawersując grań odchodzę dobre 200 metrów od grupy oczekującej na wschód słońca. Jestem na zboczach szczytu Masden, na który można się wspiąć. Takie były plany, ale wczorajszy deszczowy dzień to mocno pokrzyżował. Trudno.

Wokół cisza i spokój.. Zaczynam robić zdjęcia. Na wysokości 3 tys. metrów wiatr przewala chmury przez szczyt Fitz Roya. Na wschodzie robi się coraz widniej, aż wreszcie pierwsze światło zaczyna „głaskać” chmury nad szczytami. Po chwili Fitz Roy zostaje muśnięty tym samym światłem. Z każdą minutą jest go więcej i więcej. Ach, być teraz tam na szczycie. Z taką panoramą wokół. Bajka. Marzenie. Tylko mogłoby trochę za mocno wiać :-). Wiatry osiągają tam do 200 km/h!

Postanawiam zmienić miejsce – zbiegam szybko do brzegów Lago de los Tres. Ale odbicia w wodzie nie ma żadnego – wiatr zaczął jednak lekko dmuchać – postanawiam wejść na okoliczne wzgórze, z którego powinienem mieć widok na drugie jeziorko – Lago Sucia. Trzeba działać szybko, bo takie światło nie będzie wieczne. Na wzgórze po prostu wbiegam. Na szczycie potrzebuję minuty, aby dojść do siebie. Ale widok jeszcze lepszy od poprzedniego. Podłużne Lago Sucia pięknie pasuje do kotła tworzonego przez otaczające szczyty. Nadal jest w cieniu, a po jego powierzchni gdzieniegdzie unoszą się małe kawałki lodu. Woda ma niesamowicie turkusowy odcień. Zaczynam fotografować napawając się jednocześnie widokami. Jestem zupełnie sam nad Lago de los Tres – osoby spotkane wcześniej na grani odeszły już do Campu. Mam cały ten wspaniały teren dla siebie. Nikogo nie widać, nie słychać żadnych ludzkich głosów. Tylko przyroda i ja. Takie miejsca w takich chwilach sprzyjają myśleniu. Moje myśli kierują się do mojej Rodziny – żony Ani i synka Adasia, za którymi bardzo tęsknię. Dzwonię z telefonu satelitarnego do ukochanej Żony, aby podzielić się tym czego tutaj doświadczam.

Wreszcie światło jest już zbyt silne na fotografowanie. Siadam na głazie i chłonę widoki. Jestem bardziej niż zadowolony – na rolkach mam zdjęcia wspaniałych krajobrazów, a ja sam jestem pełen tych niesamowitych gór. Już wiem, że trzeba będzie tutaj wrócić. Pójść do bazy pod Fitz Roya, zagłębić się bardziej w góry, wejść na któryś ze szczytów. Nie teraz, ale może za kilka lat. Bo to, że do Patagonii wrócę, wiem na 100%.

Czas wracać. Z dużą niechęcią pakuję wszystko do plecaka i zaczynam schodzić w dół. Nadchodzi kolejna fala turystów. A wśród nich – chłopak, którego wczoraj z Antkiem uratowaliśmy. Tym razem wybrał właściwy szlak. Idzie ze swoją rodziną, która bardzo mi podziękowała za wczorajszą akcję.

Wracam do namiotu. Jestem głodny, więc rzucam się do jedzenia. Na śniadanie – jak łatwo się domyśleć – nieśmiertelna owsianka i kubek herbaty. Trzeba sobie jakoś radzić. Adam też już jest. Zapowiada się bardzo ładny dzień. Po obowiązkowym odpoczynku robimy sesję dla naszych sponsorów. Omawiamy też sposoby prowadzenia biznesu w Polsce :-).

Słońce jest ostre i tylko czasami przykrywa je cienka warstwa chmur. Wygrzewamy się na słońcu niczym jaszczurki. Biorę kąpiel. Woda zimna, ale czuję się jak zwykle wspaniale. Wreszcie przychodzi czas, kiedy światło staje się coraz bardziej miękkie. Postaram ponownie odwiedzić szlak do Lago Sucia – zapowiada się ładny zachód słońca, co jeszcze bardziej mnie motywuje. Może nawet pójdę dalej? Zobaczymy.

Wkładam swoje kapcie na nogi, plecak, trochę wody (będę miał całą rzekę dla siebie) i w drogę. Po raz piąty pokonuję już znane mi zbocze. Pogoda jakże różna od tej z wczoraj. W wodzie odbija się słońce. Szum rzeki jakby silniejszy. Jest cieplej, ale nie za gorąco. Docieram do przesmyku – tutaj robię trochę zdjęć na bardzo długich czasach. Trudno jest wyliczyć poprawną ekspozycję, więc dużo zdjęć wychodzi nie taka jak powinna. Stąd zawsze staram się robić jeden kadr z różnymi czasami. Ale jak jedno zdjęcie robię ponad 4 minuty, to taki bracketing zajmuje bardzo dużo czasu. Przydałby się drugi statyw na drugi aparat. Ale kto to ma nosić. Asystent! To jest rozwiązanie :-).

Postanawiam przejść przesmyk i iść w górę rzeki do Lago Sucia. Spotykam dwójkę Amerykanów, który również się tam wybierają. Trzeba się wspiąć kilkanaście metrów w górę. Skała jest mokra, ale tym razem mam większe poczucie bezpieczeństwa niż dzień wcześniej. Po kilku minutach jestem już na górze. Teraz zejście w dół i rozpoczynam skakanie po wielkich kamieniach przyniesionych tutaj przez rzekę. Ależ czasami musi być potężna. Wreszcie udaje mi się znaleźć miejsce, skąd widać wspaniale okoliczne szczyty i samą rzekę. Lokuję się na olbrzymim głazie wystającym z rzeki. Zaczajam się na dobre światło. W międzyczasie chłonę krajobraz i ciszę. Co za dzień. Tyle wspaniałych widoków. Robię zdjęcia. Spokojnie. Nigdzie się nie spieszę. Mam czas na dopieszczenie kadrów. A czy wyjdą – to już inna sprawa. W fotografii równie ważne co zdjęcie jest sam proces ich robienia.

W górach pojawiają się duchy. Duchy szczytów. Nad szczytami pojawiły się bowiem chmury. Wieje tam silny wiatr. Połączenie chmur, wiatru i miękkiego światła daje wspaniały spektakl.

Postanawiam wracać jeszcze przed zachodem słońc.a Boję się, że później po ciemku będzie mi się strasznie szło po tych kamieniach. Wracam zatem. Po przejściu przesmyku wręcz przyspieszam, aby zdążyć jeszcze na zachód słońca nad strumieniami płynącymi przez obozem Poincenot. Udaje mi się. Zachód niestety nie jest udany. Ale cała reszta dnia jak najbardziej. Pora zaspokoić rodzący się głód – dzisiaj był duży wysiłek stąd wybieram spaghetti. Ma aż 800 kcal – to jest, nie licząc porannej owsianki, cały mój dzisiejszy posiłek. Żołądek już mi się przyzwyczaił. Nie jest tak źle. Kondycja też wysoka. Jestem gotowy ruszyć na Lądolód :-). A to już jutro.

6 komentarzy

  1. Witam Gratuluję wyprawy (wyboru miejsca na mapie swiata:), udanych większości zdjęć (technicznie jakośc wyśmienita) no i oczywiście sympatycznej relacji (przyjemnie sie czyta). Połączenie treku i fotografii i to w takim miejscu hmm. Foto pt „kontemplacja” daje próbke wrażenia wielkości-wysokości masywu, szczególnie gdy uwzględni się pomniejszone oddalone obiekty. Akurat czytam i tłumacze sobie książke – foto-album pt „PATAGONIA El Sur Salvaje – America’s Wild South” wyd. Editorial Confin del Mundo przywieziona przez mego wujka z Patagonii (zasadniczo poświęcona części chilijskiej) – zawiera fotografie z okresu ok 20 lat od konca lat 80. a ich autorzy doświadczali mniej więcej tego co Wy na swojej wyprawie – by uzyskać pożądany efekt na zdjęciu. Dla mnie ten rejon to wyprawa marzeń hmm Pozdrawiam serdecznie Łukasz Czytam dalej . . .

  2. Fitz Roy jak zwykle dymi, kolejna porcja świetnych zdjęć :) w sumie trafiła Wam się naprawdę niezła pogoda

  3. Nieziemskie uczucia.Ja czułabym się tam jak w domu,nie jak na wyprawie.Zdjęcia to tylko dodatek do tego co przeżyliście.Pozdrawiam

  4. Wszystkie zdjęcia robią ogromne wrażenie. Najbardziej podoba mi się fotka „Duchy Gór”. Jest niesamowita! Pozdrawiam

  5. kolejna strona , którą jak się czyta , ma się wrażenie ,ze tam się jest. trochę za dużo ” się” ale nie o to chodzi ;-) przekaz chyba jest czytelny :) pozdrawiam i życzę wielu takich widoków i następnych relacji :)

  6. Proponuję zamiast jeść owsiankę dobre są chrupki kukurydza!
    Ale najważniejsze życzę powodzenia, zdjęcia wspaniałe, trzymajcie się.
    Moc pozdrowień.

Skomentuj