Mysia wojna

Dzień czternasty (Refugio IHCP) / 4 kwietnia 2012 roku

W nocy odwiedziła nas … mysz. Rzuciła się z całą siłą na nasze zapasy i ekwipunek. W końcu była u siebie, a my byliśmy tylko gośćmi. Przezornie większość rzeczy umieściliśmy w mało dostępnych miejscach. Ale mysz i tak okazała się bardzo sprytna. Jej harce obudziły nas z samego rana jeszcze przed świtem. Od razu też rozpoczęliśmy z myszą wojnę – w końcu jeśli zje nasze zapasy to przyjdzie nam głodować, a do sklepu mamy cięgle jeszcze kilka dni drogi. Ostatecznie musieliśmy podjąć bardziej zdecydowane kroki. W stronę myszy poleciało wszystko to co było twarde i co mieliśmy pod ręką. Odnieśliśmy zwycięstwo pomimo tego, że żaden z naszych super pocisków w mysz nie trafił. Chwilowe zwycięstwo.

Wstałem na wschód. To co zobaczyłem za oknem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wszystko było … białe. Wszędzie zalegał śnieg. Tak z 20 cm świeżego puchu. Mnóstwo zasp, zapewne głębszych. Ze szczytów schodziły podmuchy wiatru zdolne przewrócić człowieka. Nie jest dobrze.

Antek też wstaje. Nastawia wodę na herbatę. Jest zimno. W chatce mój zegarek wskazuje 3 stopnie. Skarpety mi wyschły w nocy na nogach. Przynajmniej mam sucho. Ale buty ciągle mokre i nic nie wskazuje, aby w tych warunkach udało mi się je wysuszyć.

Naradzamy się z Antkiem przy śniadaniu. Droga na przełęcz jest długa. Nie ma tutaj żadnego szlaku po którym moglibyśmy iść. Są co najwyżej od czasu do czasu pirki. To oznacza, że musimy iść na czuja i według mapy. Śnieg może to utrudnić, jeśli nie uniemożliwić. Ostatecznie uznajemy, że poczekamy w chatce jeden dzień. Mamy nadzieję, że śnieg stopnieje, tym bardziej, że od czasu doi czasu przebija się słońce, a na zewnątrz temperatura jest powyżej zera. Odpoczniemy również sobie.

Po tej jedynej, słusznej decyzji, zakopujemy się z powrotem do śpiworów. Na śniadanie jem … płatki (zaskoczeni?). Mój żołądek ledwo je już toleruje. Ale racje żywnościowe są ściśle policzone i nie mam żadnego wyboru :-).

Rozmawiamy z Antkiem o życiu, żonach, dziewczynach, planach na przyszłość. I o podróżach.

Śnieg powoli znika ze skał. Na pewno jutro będzie go nadal dużo, ale i tak o wiele mniej niż dzisiaj.

Postanawiam wykorzystać odpoczynek na … kąpiel w pobliskim strumieniu. W takich warunkach jest to zadanie karkołomne, ale niezwykle istotne z punktu widzenia mojej psychiki. Zabieram zatem mydło bio w płynie, małą gąbkę i ręcznik, po czym wychodzę w samych slipach na dwór. Tuż przy schodach do naszej chatki leniwie wije się strumień. Na dworze jest ok. 5 stopni. Lekko zawiewa. Większym wyzwaniem są bardzo silne podmuchy wiatru (wyglądają jak małe trąby powietrzne), które schodzą z pobliskich grani. Zakładam jednak, że uda mi się ich uniknąć.

Pierwszy kontakt z wodą jest trudny. Ale nie ma rady, jak się powiedziało A to trzeba również powiedzieć B. Namydlam się zatem cały i zaczynam szorować. Antek przygląda mi się z uśmiechem przez szybę. Kątem oka widzę już nadchodzącą trąbę powietrzną. Nie mam szans jej uniknąć. Po chwili silny, zimny wiatr spada na mnie całą swoją mocą. Lecą tumany śniegu. Aaaaaaa….. Za co spotyka mnie taka chłosta. Zmroziło mnie od stóp do głowy. Antek śmieje się do rozpuku. Po kilku minutach kończę mycie i wracam do chatki. Jestem wyziębiony, ale czysty i szczęśliwy. Pomimo trudności, podjąłem słuszną decyzję. Teraz wskakuję w ciuchy. Nie mam żadnych czystych, ale i tak czuję się o niebo lepiej niż przed kąpielą.

Niedługo później mam też okazję wyszczerzyć zęby w uśmiechu na Antka, którego spotkała trąba powietrzna w trakcie toalety. Sprawiedliwość musi być :-).

Okazuje się, że chatka nie tylko nam służy za schronienie. Otóż pod nią mieszkają patagońskie kury. Jest ich kilka, ewidentnie mają problemy z lataniem (chyba nie za bardzo to lubią robić :-)) i strasznie głośną się zachowują. Prawie wcale nas się nie boją. Z tylko sobie znanych powodów biegają ciągle wokół chatki. Jeśli tego nie robią, to siedzą nieruchomo w śniegu. Długo się z Antkiem zastanawiamy skąd się tu wzięły i gdzie spędzą zimę. Do cywilizacji daleko.

Oczywiście nie mogłem odpuścić takiej okazji i zacząłem te kury fotografować. To był chyba drugi ptak w mojej fotograficznym dorobku. Miałem go na wyciągnięcie ręki. Tylko światła nie było.

Po południu postanawiamy wyjść na rekonesans. Zobaczyć naszą trasę, sprawdzić śnieg no i porobić zdjęcia. Słońce od czasu do czasu się pokazuje, więc mam nadzieję, że uda mi się wypatrzeć jakieś kadry. Wychodzimy razem. Przekraczamy strumień, okrążamy małe jeziorko i wspinamy się na pobliskie wzgórze. Widoki oszałamiają. Nawet pomimo chmur widać doskonale otaczające nas szczyty o ostrych niczym brzytwa graniach. W oddali od czasu do czasu połyskuje tafla Lądolodu. Na pierwszym planie kontrastuje z nią czerń skał. Miejscówka na zdjęcia jest naprawdę bardzo dobra. Tylko światła brakuje. Chciałoby się tutaj posiedzieć dłużej.

Podczas gdy ja robię zdjęcia, Antek wybiera się trochę dalej. Nie ma się zbytnio oddalać. Mija jednak pół godziny – nadal go nie ma. Mija koleje 15 minut – nadal nic. Podchodzę trochę wyżej, ale nigdzie go nie widzę. Zaczynam wołać. Mam jednak wrażenie, że mój krzyk wiatr porywa za pierwszą skałą. Zaczynam się niepokoić. Jeśli mu się coś stało, to będzie niezła draka.

W końcu słyszę jego krzyk. Wrócił. Cały i zdrowy. Mówi, że w ogóle nie słyszał moich nawoływań. Wszystko nadal jest pokryte śniegiem. Nieraz na pół metra. Jutro będziemy mieli niezłą jazdę.

Wracamy do chatki.

Tak nam mija dzień. Z zachodu nici – światła nie było. Jemy kolację. Jutro zamierzamy ruszyć wcześnie rano niezależnie od warunków.

Nadchodzi noc. A w nocy rządzi … mysz. Tym razem staranniej przygotowujemy się do odparcia jej ataków.

Łukasz

4 komentarze

  1. Fajna ta kura.Na czym to polega,że pomimo przemoczonych nóg,zmarzniętych rąk nie chorujecie,nie macie kataru itp.Czy byliście na takie zimno jakoś przygotowani przez uodparniające szczepionki,hartowanie przed wyjazdem,czy tam po prostu jest czyste powietrze,wolne od wirusów? U większości ludzi przemoczone buty i niskie temperatury to od razu epidemia grypy.Czy też macie takie wspaniałe zdrowie,czego życzę i pozdrawiam.Na zdjęciach niezwykły świat Patagonii urzeka.

    • Dziękuję. Co do zdrowia, to w dużej mierze zawdzięczam to rodzicom – w rodzinnym domu zawsze były otwarte okna, spało się w chłodzie (bo wygodniej i zdrowiej), na dwór wychodziłem często bez czapki, rękawiczek i szalika; no i nie byłem faszerowany lekami. Dzisiaj bardzo rzadko choruję – jeśli już to dostanę wysokiej temperatury, która następnego dnia spada do normalnej; inhaluję się na basenie, itp :-); w konsekwencji lubię zimno i czuję się w nim bardzo dobrze; przed wyprawą nie hartuję się – na pół roku przed wyjazdem trenuję trochę siłowo i biegam, aby porozciągać mięśnie i przygotować ciało do wzmożonego wysiłku. To tyle :-).

    • w tym miejscu nie ma wirusow, to po pierwsze.
      po drugie, jezeli jest zawsze zimno to nie ma tego co jest zagrozeniem, czyli przegrzanie.
      jezeli wyjdziesz z goracego miejsca na zimne powietrze, to przeziebienie gwarantowane. jezeli ciepla nie ma, to nie ma tego problemu :)

Skomentuj