El Calafate

Dzień osiemnasty (El Chalten – El Calafate) / 8 kwietnia 2012 roku

Pomimo świętowania nie odmówiliśmy sobie wschodu :-). Wstajemy zatem z Adamem wcześnie i jedziemy na miejscówkę, którą oglądaliśmy wczoraj wracając do El Chalten. Na niebie jeszcze czai się mrok. Widać gwiazdy i chmury targane wiatrem. Jak tylko wyjeżdżamy z miasteczka, czujemy bardzo silny wiatr.

Po kilkunastu minutach jesteśmy już na miejscu. Siedzimy skuleni oczekując pierwszych promieni słońca na odległych szczytach pośród których góruje Fitz Roy. Po nami z łoskotem przewalają się wody rzeki, która płynie tutaj w bardzo głębokim kanionie. Chciałoby się rzecz, że klasyczny, pocztówkowy widok. Ale każdy z nas chce mieć taki w swojej kolekcji :-). Czekamy zatem na światło.

Wiem jednak, że szans na zrobienie dobrego zdjęcia nie mam wcale. Po prostu za mocno wieje i obraz cały drży. Szczególnie na długim obiektywie. Na krótkim jest trochę lepiej, ale przy czasach rzędu kilku sekund nie wróży to nic dobrego. Założyłem do aparatu slajd Provia 400, więc i tak mam o wiele większą czułość niż zwykle. Do dzisiaj nie wiem, czemu nie użyłem cyfrowego aparatu, gdzie mógłbym sobie podnieść czułość do 1600 ASA i skorzystać z dobrodziejstwa stabilizacji. Ot, chyba za ostro balowałem dnia poprzedniego :-).

Wschód się odbył. Słońce zaczęło podświetlać najpierw pojedyncze chmurki gnane wiatrem nad szczytami, później same szczyty. Nie było jednak szału, wszystko było płaskie, nie kolorowe. Wracamy. Po drodze jeszcze krótka rozmowa z poznanym na miejscówce Niemcem – o fotografowaniu i podróżowaniu.

W El Chalten idziemy z Antkiem na śniadanie, które mamy w cenie pokoju. Jakże miło jest usiąść po wyczerpujących trudach przy stoliku i zajadać się różnymi smakołykami. Do szczęścia czasami niewiele potrzeba.

W hotelu czekają na nas świeżo wyprane rzeczy. Dobrze mieć pełny zapas ciuchów.

Wreszcie czas opuścić miasteczko, które było naszą pierwszą bazą w Patagonii. Jedziemy do El Calafate, skąd następnego dnia mamy się udać do Chile i parku Narodowego Torres del Paine.

Żegnamy się z Fitz Royem na tej samej miejscówce co rano. Tym razem już tak nie wieje, choć widoki nie są takie spektakularne. Jak nic trzeba tutaj wrócić i powtórzyć co niektóre kadry :-). Tym razem jednak nad górami wisi piękną podłużna chmura, która wspaniale komponuje się z górami.

Droga do El Calafate zajmuje nam 2 godziny. Jedziemy o wiele szybciej niż busem. No ale za kierownicą mamy rajdowca. Droga jest bardzo płaska. Po lewej i prawej step ciągnie się kilometrami. Jedynie na zachodzie cały czas widać ośnieżone, odległe góry, z których wróciłem dzień temu. Niedaleko miasta zaczyna się większy ruch samochodowy. Dużo pickapów – jest to tutaj chyba podstawowy model samochodu do poruszania się po drogach. Na wjeździe do miasta posterunek policji – jak się okazuje tak jest we wszystkich większych miastach. Czasami zatrzymują i kontrolują. Tym razem tak nie było. Ruch samochodowy wygląda mocno chaotycznie. Ulice szerokie, bez pasów. Na drodze obowiązuje zasada silniejszego i większego. Jeździ się prawie na zderzakach drugiego samochodu. Tankujemy paliwo. Chaos wszędzie. Europejczyka może to denerwować.

Wjeżdżamy do miasta szerokim bulwarem. Wszędzie sklepy. Głównie nastawione na turystów, których tak wielu już nie ma. Antek poleca nam hostel, do którego oczywiście się udajemy. Również tutaj turystów wielu nie ma. To nie zmienia faktu, że za dwójkę trzeba płacić 200 PLN. Dormitorium jest tańsze. Chłopaki biorą dormitorium, a ja dwójkę, która robi również za sejf dla naszego sprzętu fotograficznego. Muszę naładować akumulatory, szczególnie, że ostatnia noc w trójkę w dwójce nie była zbyt komfortowa. Dobrze, że w cenie jest śniadanie. W hotelu jest strasznie gorąco – ledwo można oddychać. Chyba zaczyna do mnie docierać, jaką trasę zrobiłem w ciągu ostatnich dziesięciu dni.

Kąpiel (tej nigdy nie za dużo podczas wyprawy) i idziemy z Adamem oddać samochód oraz znaleźć następny na naszą wyprawę do Chile. Oczywiście z założenia tańszy. Jest jednak sjesta i wszędzie odbijamy się od drzwi. Cześć agentów siedzi na lotnisku czekając na przylatujących turystów. Do niektórych wypożyczalni nawet dzwonimy – ich oferty nie są wcale tak korzystne. Ostatecznie decydujemy się na przedłużenie umowy na samochodów wypożyczony przez Adama. Czyli nadal będziemy się poruszali czerwonym szerszeniem. Mi samochód przypadł do gustu. A że postanowiłem robić za pasażera, to tym bardziej jest mi to na rękę. Adam nie zgłaszał sprzeciwu co do takiego podziału ról.

Idziemy zatem do biura i rozpoczynamy negocjacje. Bitwa toczy się zarówno o kwotę główną za wypożyczenie, jak i o limit kilometrów. Ostatecznie dobijamy targu. Samochód na 10 dni będzie nas kosztował 3500 peso (2380 PLN) z limitem na 2300 km i 0,70 peso za każdy dodatkowy kilometr. Nie jest źle. Samochód mamy odebrać jutro – zostanie sprawdzony i wyszorowany. Wtedy też mamy zapłacić. Super.

Wracamy do hotelu. Tam czas wolny. Piszę kartki do rodziny i znajomych z Facebooka, którzy wygrali je w konkursie. Napisanie dla każdego adresata innej wiadomości wcale nie jest łatwe :-). Czeka mnie jeszcze pranie butów po eskapadzie na Lądolodzie. Przynajmniej będą świeższe. Chodzę w klapkach pożyczonych od Adama.

Antek rezerwuje stolik w dobrej argentyńskiej restauracji. Jak by nie było to dzisiaj święta wielkanocne, które zamierzamy uczcić przy dobrym posiłku. Czas mija nam na relacjonowaniu naszych przygód. Zazdroszczę Adamowi trochę tych pingwinów, ale i tak bym się nie zamienił. Na pingwiny pojadę na Antarktydę :-). Plany już są, wstępna zgoda Żony też :-).

O 19.30 przyjeżdża po nas restauracyjny bus. Wykąpani i wypachnieni ładujemy się do środka. W niczym z Antkiem nie przypominamy pary podróżników jeszcze kilka dni temu :-). Antek nawiązuje w busie rozmowę ze starszym małżeństwem. Okazuje się, że pani ma polskie korzenie i od razu poznała nasz język. Po kilkunastu minutach jesteśmy już w restauracji. Ta mieści się na wzgórzu okalającym El Calafate. Z okien rozciąga się przepiękna panorama na miasteczko, góry i kawałek jeziora. Zasiadamy przy stoliku. Na początek – butelka Malbeca. A później na naszym stoliku lądują steki i inne potrawy w ilościach obfitych. Ależ było wyborne jedzenie.

Tak nam upłynął cały wieczór. Do Patagonii warto wybrać się nie tylko dla pięknych krajobrazów, ale również na dobre mięso popite dobrym winem.

Łukasz

3 komentarze

  1. uhmm (mowie to z ustami pelnymi miesa) :)

  2. Dobre mięso,wino,krajobrazy,które widziane po raz pierwszy muszą robić niesamowite wrażenie,ale i poczucie jakiegoś wyzwolenia w obliczu otwartych przestrzeni,nieba itp.Dla Antka to już chyba bułka z masłem?Zachwyty nad zdjęciami zabrzmią banalnie więc nic nie powiem.Cześć.

    • Myślę, że dla Antka nadal to jest magiczne doświadczenie :). Stąd ciągle wraca do Patagonii.

Skomentuj