Droga do Chile

Dzień dziewiętnasty (El Calafate – Puerto Natales, Chile – Lago Pehoé, Torres del Paine) / 9 kwietnia 2012 roku

Tym razem nie wstajemy na wschód słońca. Jesteśmy w centrum miasteczka i ciężko byłoby nam dostać się gdzieś dalej bez transportu. A o godzinnym marszu w jedną stronę nikt nie chciał nawet myśleć. Przyszło nam się zatem wylegiwać.

Później lekkie śniadanie i ruszamy z Adamem po samochód. Musimy jeszcze tylko wypłacić pieniądze. No i tutaj pojawia się kłopot. Przez bankomatami kolejki. Tzn. przed tymi, które działają i mają jeszcze pieniądze. Dzisiaj poniedziałek i wygląda na to, że wszyscy mieszkańcy ruszyli po pieniądze. My jesteśmy wśród nich ;-).

Kilka razy nie udało nam się wypłacić pieniędzy. Wreszcie jest bankomat, w którym są pieniądze. Kolejka jest długa, ale co mamy robić. Wszyscy karnie stoją w ogonku. Trzeba dodać, że w Argentynie kwota wypłat z bankomatu w ciągu jednego dnia jest ograniczona. No ale razem mieścimy się w limicie. Adam podchodzi do bankomatu, wypłaca pierwszą część po czym bankomat odmawia dalszych wypłat. Co jest? Nie pomagają dalsze próby. Wygląda na to, że karta została zablokowana. Na szczęście mogę wypłacić tyle ile potrzebujemy na samochód bo mieszczę się jeszcze w limicie. Ale będziemy mieli na styk pieniędzy. Było nerwowo, tym bardziej, że Adam na tą chwilę został bez pieniędzy. Musi zrobić przelew z innego rachunku aby zasilić rachunek innej karty.

Idziemy do wypożyczalni skąd odbieramy wypucowanego Fiata, którym wcześniej Adam przemierzał pustkowia Patagonii. Podjeżdżamy do hostelu i zaczynamy się pakować. Okazało się, że Antkowi nie udało się kupić dzisiaj biletu na autobus do Punta Arenas. Oferujemy zatem podwózkę do Chile – a później zobaczy się co będzie dalej. Antek ochoczo korzysta z propozycji.

Po godzinie siedzimy już w naszym samochodzie i zmierzamy na południe. Granice zamierzamy przekroczyć na przełęczy niedaleko miejscowości Cancha Carrera, gdzie znajduje się niewielkie przejście graniczne. To nam pozwoli zaoszczędzić drogi, będziemy również bliżej parku. Ważne, aby być tam przez 20.00 bo wówczas przejście zamykają.

Początkowo jedziemy pośród gór, później jednak zaczyna przeważać typowy patagoński step. Czyli płasko gdziekolwiek człowiek nie popatrzy z jednym wyjątkiem – na zachodzie zawsze majaczą góry oddzielające nad od Lądolodu i Pacyfiku. Ze względu na jakość drogi nr 40 (ruta 40) – szutr , olbrzymie dziury i kamienie wielkości wózków dla dzieci wybieramy nieco dłuższą, ale bezpieczniejszą dla naszego Fiacika i nas samych drogę. Pogoda jest dobra – dużo słońca, trochę chmur. Widoki, pomimo swojej monotonności – bardzo ciekawe. W Polsce takich przestrzeni nie uświadczysz. Cały ten teren jest podzielony pomiędzy poszczególne estancje (takie olbrzymie gospodarstwa wielkości 1/3 polskiego województwa) i opłotowane. Mysz się nie prześlizgnie, a co dopiero bydło. Tego zresztą nie widać. Ponoć przeżuwa trawę w głębi pastwisk. Zbliża się też czas, w którym jest zaganiane do estancji. W końcu zbliża się zima.

Po drodze zatrzymujemy się w małej wsi o wdzięcznej nazwie Esperanza. Jest to obowiązkowy postój prawie wszystkich jadących tą trasą. Tu bowiem znajduje się jedyna w okolicy stacja benzynowa. A że odległości pomiędzy poszczególnymi miastami są naprawdę duże, to każdy tankuje, gdy tylko nadarzy się okazja. Oczywiście my również z niej skorzystaliśmy. Problem jest tylko taki, że stacja nie przyjmuje kart – zapewne nie ma tutaj telefonu, aby móc potwierdzić transakcje. Zbieramy zatem zaskórniaki i udaje nam się zatankować całkiem sporo paliwa. Ale nie mamy już prawie argentyńskich pesos. Dobrze, że jedziemy do Chile :-).

Ruszamy dalej. Droga mija nam na psychologicznej analizie uczestników tej wycieczki :-). Tu kłania się psychologiczna wiedza pozyskana od mojej Żony :-).

Wreszcie docieramy do przejścia granicznego. Na razie po stronie argentyńskiej. Aczkolwiek prawie przegapiliśmy zjazd – nie liczcie na jakieś wielkie drogowskazy mówiące o przejściu graniczny, jakby się go wstydzili. Nie ma nikogo oprócz nas. Zatrzymujemy zatem samochód przed otwartym szlabanem i udajemy się do pograniczników. Tu trochę to wszystko trwa – panowie mają mnóstwo papierkowej roboty. Nie wyglądają z tego powodu na szczęśliwych :-). Ale nie robią też większych problemów – po prostu biurokracja w czystej postaci. Na ścianach mnóstwo plakatów z poszukiwanymi osobami. Podobnie jak na Dzikim Zachodzie – tutaj za „głowy” poszukiwanych oferowane są całkiem niezłe pieniądze. Zastanawiamy się nad zmianą profesji.

Wreszcie w paszportach lądują ostatnie pieczątki i możemy ruszać dalej – na chilijskie przejście graniczne. Co ciekawe, jest ono położone po drugiej stronie przełęczy. Trochę czasu zabiera dotarcie do przejścia. Pas ziemi niczyjej jest naprawdę szeroki. Mam nawet wrażenie, że wypasają na nim bydło. Chyba, że codziennie rano koszą trawę – jest bowiem perfekcyjnie przycięta.

Jestem pełen obaw, gdyż nasz bagaż będzie prześwietlany, a ja wolałbym oszczędzić tego moim slajdom. Ponadto nie wolno wwozić do Chile niezamkniętego w puszkach jedzenia – są duże kary za naruszenie tego zakazu. A jabłko zawsze może się zawieruszyć w samochodzie. Wszystko zależy od skrupulatności pograniczników.

Wysiadamy z samochodu. Sytuacja się powtarza – także tutaj są pustki. Chilijczyk każe nam wszystko wyładować z samochodu i zamieść do sali. Odpraw. Tutaj odbywa się skanowanie. Strasznie duża maszyna powoli połyka nasz bagaż, aby po chwili wypluć go po drugiej stronie. Slajdy prowizorycznie włożyłem do mojego podręcznego bagażu, który popycham w różne mało widoczne miejsca. Ostatecznie mój bagaż podręczny nie trafia do budzącej przerażenie maszyny i slajdy nie zostają prześwietlone.

Skanowanie wypadło pozytywnie możemy zatem wszystko zapakować z powrotem do samochodu. Tym zajmuję się osobiście jestem bowiem znanym pakowaczem – mam ku temu niebywałe zdolność :-). Teraz czas na papierkową robotę. Musimy wypełnić kolejne dokumenty. Dostajemy jednak upragnione pieczątki i możemy ruszać. Te pieczątki to bardzo ważna rzecz. Nie wypuszczą nas bowiem z Chile (albo nie wpuszczą do Argentyny) jeżeli nie będą się zgadzały. Po chwili jesteśmy już na terytorium Chile i zaczynamy kolejny etap naszej przygody.

Jest już jednak stosunkowo późno. Droga nie wygląda na uczęszczaną. Nie mamy serca zostawiać Antka na tym pustkowi i pojechać najkrótszą trasą do Torres del Paine. W końcu może nie złapać tutaj żadnej okazji na stopa. Po naradzie postanawiamy zatem podwieźć Antka do Puerto Natales, skąd być może uda mu się jeszcze dzisiaj złapać autobus do Punta Arenas. W najgorszym przypadku dotrze tam następnego dnia. My przy okazji zatankujemy samochód i wypłacimy trochę chilijskich dolarów – zapewne będą nam potrzebne.

Krajobraz podobny do tego z Argentyny, z tym, że początkowo mamy góry, a później robi się szerzej. Choć góry są tu o wiele bliżej – prawie na wyciągnięcie ręki. Docieramy do Puerto Natales po kolejnych 1,5 jazdy. Na wjeździe prawie dochodzi do wypadku na skrzyżowaniu. Uff, było blisko. Wjeżdżamy do miasteczka. Jest jakby mniej turystyczne i bardziej kolorowe. Zabudowa też jakby bardziej zwarta. Ale też wygląda trochę jak biedniejszy brat argentyńskiego El Calafate. Żegnamy się z Antkiem, który udaje się na dworzec autobusowy. To dni które spędziłem z nim na Lądolodzie to były
niezwykłe dni. Nigdy ich nie zapomnę. A przygoda była z tych, których doświadczyłem na kajakach na Grenlandii, czy wspinając się w Himalajach. Warto było podjąć ryzyka, które tam na nas czyhały, aby to zobaczyć, doświadczyć i poczuć niesamowitość natury. Jeszcze raz Antek, wielkie dzięki! I mam nadzieję, że nasze plany co do dalszego trawersu uda nam się zrealizować szybciej niż później :-)!

Nie chcemy zostawiać samochodu ze sprzętem bez opieki, więc Adam idzie w miasto, a ja zostaje w samochodzie. Po pół godziny zmiana. Zaopatrzeni w jedzenie i pieniądze podjeżdżamy jeszcze do lokalnej informacji turystycznej. Niestety nie mówią po angielsku, a mój hiszpański jest niewystarczający. Dziwne, Natales to bowiem wrota do Torres del Paine, klejnotu chilijskiej Patagonii. Pingwinów jednak już nie ma – tyle udaje nam się dowiedzieć. Adam robi jeszcze zdjęcie kormoranom i ruszamy do Parku. Przed nami prawie 80 km drogi, z tego większa część po szutrze.

Powoli zapada zmrok, dotrzemy zatem do parku po ciemku. Mam nadzieję, że znajdziemy miejsce do którego chcemy dotrzeć.

Jedzie się dobrze. Muszę tylko co pewien czas strofować Adam. Odzywa się w nim nutka rajdowca. Wierzę w jego umiejętności, ale z racji tego, że wiezie cenny „ładunek” (czyli mnie :-), wolę aby zdjął nogę z gazu. Zresztą po jakimś czasie zjeżdżamy na szuter, gdzie już się tak nie da gnać.

Widoki zaczynają być cudne. Wjeżdżamy w góry. Droga czasami wiedzie przez wyryte w skale korytarze. Ależ musieli się tutaj namęczyć. Mijamy olbrzymie jeziora – widoki z drogi są niesamowite. Szkoda, że słońce już zaszło.

Po zmroku docieramy do granic parku. Niby jest szlaban, ale wygląda na to, że nikogo nie ma (albo nikt się nie spodziewa turystów o tej porze), ruszamy zatem dalej. Po kolejnych dobrych kilkunastu minutach docieramy do Lago Pehoé – campingu, na którym postanawiamy się zatrzymać na dzisiejszą noc. Dalsza jazda nie ma sensu.

Zatrzymujemy się przed recepcją. Jest oświetlona, otwarta, ale nikogo nie ma. Dopiero po chwili pojawia się recepcjonista. Po chwili dobijamy targu – dostajemy zniżkę na nocleg i możemy się rozstawiać z namiotem. Każde stanowisko ma budkę ze stołem. Można tam wygodnie zjeść nawet gdy pada. Super pomysł. Na campingu jest też restauracja i gorące prysznice. Widoki z naszego miejsca mamy przednie. Pomimo niskich chmur widać nieodległe szczyty masywu Paine. Rano może być ładnie.

Rozstawiamy namiot. Adam kategorycznie postanawia spać w samochodzie. Czyli cały namiot mam dla siebie. Musiał naprawdę pokochać tego Fiacika :-).

Jemy jeszcze późną kolację czy świetle czołówek i każdy z nas udaje się do swojego „pokoju” :-). Nie mogę zasnąć. Długo słucham muzyki. Wreszcie wiatr i deszcz bębniący o dach namiotu ostatecznie mnie usypia.

Łukasz

1 Komentarz

  1. Ta psychologiczna analiza uczestników musiała być bardzo ciekawa…No ale to tajemnica.

Skomentuj