Atlantyk czeka

Dzień dziewiąty (schronisko Refugio Los Troncos – El Chalten) / 30 marca 2012

Kiedy odwiedzam jakieś miejsce po raz pierwszy, to zawsze mam ochotę zobaczyć jak najwięcej. Wodzę palcem po mapie, po jej skrajnych brzegach i puszczam wodze fantazji, zastanawiając się, jak tam jest…? Lubię też poznawać zwyczaje miejscowych ludzi, zobaczyć jak mieszkają i choć częściowo poczuć klimat miejsca.

Dawniej, gdy myślałem o mojej przyszłej wyprawie do Patagonii, to zawsze nieodzownym z jej elementów miały być pingwiny i otwarte przestrzenie na stepie. Po cichu oczywiście bardzo zazdroszczę kolegom wyprawy na Lądolód i zapewne tych niesamowitych widoków na oglądaną wcześniej panoramę gór tyle, że od drugiej strony, z bezkresnymi lodowymi przestrzeniami na pierwszym planie. Nigdy nie pociągały mnie jednak ekstremalne wędrówki i walka z żywiołem, ważniejsze są dla mnie zdjęcia – jestem w końcu fotografem :-)

Żegnam się z kolegami, życząc im sukcesów, a przede wszystkim zdrowia i aby w jednym kawałku i w komplecie stawili się za 10 dni w umówionym miejscu, sam zaś wyruszam w poszukiwaniu otwartych przestrzeni, zjawiskowego światła, pingwinów i wszelkiej maści innego dzikiego zwierza – podążam nad Atlantyk.

Szybko schodzę ubitą drogą przez las. Pogoda niestety nie jest zdjęciowa, a szkoda, bo las jest niesamowity, zupełni inny niż te w Europie. Drzewa są powykrzywiane od wiatru, obrośnięte mchem i popękane, z dużą ilością dziupli, w których harcują kolorowe dzięcioły.

Po około 2 godzinach (a może więcej) docieram do mostu i drogi. Droga to raczej za dużo powiedziane, bo to tylko szutrówka prowadząca do pojedynczych estancji i nad odległe jezioro. Nie kursują tutaj żadne autobusy i nie ma zasięgu komórkowego – Ameryka Łacińska! Jedyny sposób na dotarcie do miasteczka to złapanie stopa lub kilkunastokilometrowy „marsz z buta”.

Mija pół godziny samotnej wędrówki, gdy nagle na horyzoncie pojawia się tuman kurzu. Złapany stop okazuję się nie lada atrakcją, gdyż jest nim Peugeot, ale nie taki zwykły, jaki można obejrzeć w nowoczesnych salonach, lecz na oko wypasiony 30-letni egzemplarz. W środku wszystko piszczy, trzeszczy, a drzwi… nie domykają się. Jest jednak dobrze, jest klimat :-). Bez przeszkód docieram do El Chalten i do naszej bazy wypadowej, gdzie zostawiliśmy część ubrań i jedzenie. Jutro z samego rana planuję wyjazd do El Calafate w poszukiwaniu jakiejś fajnej bryki, którą pojadę na poszukiwanie przygody, no i tych pingwinów :-)

Adam

Skomentuj