Powrót do Argentyny

Dzień dwudziesty siódmy (Pali Aike National Park – El Calafate) / 17 kwietnia 2012 roku

Budzimy się jak zwykle przed wschodem. Jest na tyle jasno, że możemy wreszcie zobaczyć to co nas otacza. A jest tego niewiele. Dosłownie. Wszędzie ciągnie się płaska równina. Jedynie w kilku miejscach wznoszą się wzgórza – pozostałości po kalderach wulkanów. Wzgórza są oczywiście nagie – nie ma na nich roślinności. Wszędzie jest natomiast ostra wulkaniczna skała. Wygląda to niespecjalnie przyznam szczerze. W języku miejscowych „Pali Aike” oznacza „opuszczone miejsce”. I takim też się wydaje. Do tego niebo bez ani jednej chmurki. Zapowiada się koszmarny wschód słońca.

Zmęczenie jeszcze mnie nie opuściło. Postanawiam zatem zostać na wulkanicznych skałach niedaleko samochodu. Adam idzie natomiast na jedną z kalder. Podobno jest tam jakaś jaskinia.

Zabieram zatem statyw i po kilkunastu minutach szukania kadrów ustawiam go na wulkanicznej skale. Promienie słońca wolno zaczynają oświetlać odległe kaldery. Nabierają pomarańczowego kolory. Gdyby tylko na niebie były jakieś chmury. Próbuję różnych kadrów, fotografuję detale i rozległe krajobrazy, ale mam poczucie, że to wszystko na nic. W tych warunkach trudno mi dostrzec fotograficzne walory tego miejsca. Może Adam ma więcej szczęścia?

Wracam do samochodu i pałaszuję śniadanie. Wraca Adam. Też niezbyt zadowolony. Ale widział w oddali guanaco, stąd też wsiadamy do samochodu i zaczynamy polowanie. I rzeczywiście – już po kilku minutach napotykamy pierwsze z nich. Jest tutaj ich sporo, ale są bardziej płochliwe od tych w Torres. Po chwili trafia się też struś, a nawet zając. Istny zwierzyniec. Po prawdzie w Patagonii po raz pierwszy fotografuję zwierzęta. Idzie mi to jakoś niespecjalnie :-).

Jedziemy do najbardziej odległego jeziora w parku – Ana Lagoon. Droga trochę nam zabiera – jedziemy wolno wypatrując guanaco i innych form życia. Poza tym skały są tutaj naprawdę ostre. Docieramy wreszcie do owalnego, położonego niżej jeziora. Flemingów oczywiście nie ma – za późno. Gdzieś tam jest też granica argentyńska. Biorę aparat i schodzę w dół porobić trochę zdjęć. Nie jest to jednak jakiś porywający krajobraz.

Zjechaliśmy już cały park i czas ruszać dalej. Szkoda, że i tym razem pogoda nie zagrała. Czyste od chmur niebo powoduje, że wszystko wydaje się płaskie i nieciekawe. Ruszamy dalej. Po chwili nasze zaniepokojenie budzą dźwięki wydawane przez samochód. Stajemy. Wychodzę, no i masz … złapaliśmy gumę. Pewnie gdzieś na ostrej bazaltowej skale. Nie jestem specem od wymieniania kół, więc zostawiam wolną rękę Adamowi. Odkręcamy zapasowe koło – na szczęście jest pełne, a nie jakieś dojazdowe. Wymiana koła zabiera Adamowi kilkanaście minut. Z duszą na ramieniu jedziemy dalej – jeżeli złapiemy drugą gumę, to ktoś z nas będzie musiał iść na piechotę ponad 20 kilometrów po pomoc do strażnika. Nie jest to zachęcająca perspektywa.

Udaje nam się jednak dojechać bezpiecznie do bram parku. Tutaj korzystamy z łazienki i ostro się szorujemy. Jeszcze ostatnie zdjęcia liska, który zabłąkał się w okolice stróżówki i jedziemy dalej.

Przed nami jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do granicy z Argentyną. W miasteczku szukamy jakiegoś wulkanizatora, aby naprawić koło, ale bez powodzenia. Spróbujemy w Argentynie. Jedziemy wzdłuż wybrzeża i wreszcie docieramy do granicy chilijsko – argentyńskiej. Cała procedura, poza skanowaniem bagaży, jest identyczna. Nie ma wielkiego ruchu. Po kilkunastu minutach jesteśmy już Argentynie.

Jeszcze w parku postanawiamy poszukać pingwinów. Czyli jedziemy na wybrzeże. Po jakimś czasie docieramy do skrzyżowania drogi nr 3 i 40, gdzie skręcamy w stronę nieodległej linii brzegu. Droga jest straszna – wielkie dziury praktycznie wszędzie. Jeżdżą tędy ciężarówki – na końcu drogi widać jakieś zakłady chemiczne. Niedaleko płynie potężna rzeka – Rio Gallegos. Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Niby w małych krzaczkach mają się chować pingwiny, ale jakoś ich nie widać. Nie będzie mi zatem dane ich zobaczyć. Osobiście uważam jednak, że pingwiny trzeba fotografować wśród lodów Antarktydy. Przyjdzie zatem na to czas. Na pocieszenie docieramy do olbrzymiego, pordzewiałego wraku statku, który kiedyś ocean wyrzucił na brzeg – Pta. Loyola. Wygląda niesamowicie. Jest olbrzymi.

Siedzimy sobie w cieniu tego olbrzyma i odpoczywamy. Oczywiście wybieram się tez nad sam ocean. Gdzieś tam daleko jest wyspa Południowa Georgia, którą chciałbym odwiedzić no i oczywiście moja wymarzona Antarktyda.

Zbieramy się. Teraz ja przejmuję stery naszego samochodu, chciałbym bowiem trochę po tej Patagonii pojeździć. Wracamy na drogę nr 3 i wjeżdżamy do Rio Gallegos. Tutaj, poza obowiązkowym tankowaniem, zatrzymujemy się też u wulkanizatora. Jest wiele takich punktów, co oznacza jedno – guma to częsty przypadek kierowców. Nie ma jednak szans na naprawę – podobno uszkodzona jest felga i to tak mocno, że nic nie da się z nią zrobić. Można jedynie kupić nowa felgę. Nie uśmiecha się nam to jednak, rezygnujemy zatem z zakupu i ruszamy dalej. naszym celem jest El Calafate, jutro bowiem musimy już zdać samochód. Po drodze robimy zdjęcia. Poluje na znaki drogowe typowe dla Patagonii i dobre światło. To już ostatki podczas naszej fotograficznej wyprawy. Tuz po zachodzie słońca Patagonia funduje nam jeszcze piękne chmury.

Czas jazdy wypełnia nam podziwianie bezkresnych stepów i rozmowy.

Do El Calafate docieramy już w nocy. Postanawiamy jechać do Perito Moreno – olbrzymiego lodowca, którego czoło jest dostępne na wyciągnięcie reki. jest to bardzo skomercjalizowana część Patagonii – podobno w sezonie jadą tutaj konwoje autokarów. nasz plan jest prosty. Przyjedziemy w nocy, prześpimy się w samochodzie i o wschodzie będziemy już we właściwym miejscu. Jest tylko jeden problem – stróżówka. Wjazd jest bowiem płatny. To nie jest problem. Problemem są godziny otwarcia Perito Moreno – gdyby ich przestrzegać, to o wschodzie słońca nie będzie mowy. Wyczytałem gdzieś w sieci jednak, że w stróżówce w nocy nikogo nie ma i spokojnie można przejechać. Tak też postanawiamy zrobić.

Od El Calafate do stróżówki jest godzina drogi. Doga zaczyna być kręta. Noc jest niesamowicie czarna. Na niebie mnóstwo chmur. Wyglądają na deszczowe. Podjeżdżamy do stróżówki i … pech. Strażnik jest, co więcej nawet wyszedł zobaczyć kto przyjechał o tej porze. Zawracamy. No ale powrót do El Calafate nie ma sensu. Zjeżdżam zatem z drogi i parkuję samochód przy moście. Nie widać nas z drogi, będzie zatem OK. Tu postanawiamy się przespać i rano przed wschodem spróbować raz jeszcze. Mamy jeszcze duże zapasy jedzenia i wina, które postanawiamy spałaszować :-). Zaczyna padać, ale w samochodzie jest bardzo wygodnie. Tak mija nam kolejny wieczór.

Łukasz

Skomentuj