Monotonia stepów

Dzień dziesiąty (El Chalten – Rio Gallegos – wybrzeże) / 31 marca 2012

Z samego rana siedzę już w luksusowym autokarze, kierowca, popijając yerba mate, popędza spóźnialskich, zaraz ruszamy do stolicy regionu – El Calafate.

Zastanawiam się, co słychać u kolegów, hen…, tam na lodowcu. Nad górami unosi się gęsta warstwa chmur, coś czuję, że mają przegwizdane…

Obserwuję zza okna wschód słońca. Jest bezchmurnie, pojawiają się pierwsze promienie słońca. Na początku kolory są delikatne, ale już po chwili nasycają się i zaskakują intensywnością. Barwy skał i stepu toną w czerwieni, a nad odległym wielkim jeziorem pojawia się wielobarwna, wyrazista tęcza.

Nie chcę na to patrzeć, odwracam głowę. Na moje nieszczęście kontrowe słońce wystające zza skał i świecące z drugiej strony przez szyby pędzącego autokaru wygląda nadzwyczaj interesująco. Przez głowę przechodzi chora myśl – podejdę do kierowcy i poproszę, aby zatrzymał autokar i mnie wypuścił. Wymyślę coś, np. że zostawiłem jakąś ważną rzecz i muszę wracać. Szybko włączam jednak logiczne myślenie – jesteśmy już ok. 10 km za miastem i tym razem nie jestem przygotowany na dłuższą trasę, gdyż bagaż został rozdzielony na dwa plecaki, dodatkowo niespodziewana sesja zdjęciowa pokrzyżuje plany i cały dzień będzie w plecy. Zaciskam zęby, a w głowie kłębią się najgorsze przekleństwa…

El Calafate to sympatyczne małe miasteczko, czyste i schludne z bujną zielenią po środku. Jak się później okaże, wyróżnia się na plus na tle innych amerykańsko-łacińskich miast. Nastawione jest jednak prawie wyłącznie na turystykę. Tuż obok dworca autokarowego znajduje się informacja turystyczna. O dziwo, pani nie rozumie po angielsku. Dogadujemy się więc na migi i dostaję plan miasta z zaznaczonymi wypożyczalniami samochodów.

Gdy wylądowaliśmy pierwszego dnia na lotnisku, to razem z Łukaszem oglądaliśmy ofertę wypożyczalni. Niestety, każda z nich odstraszała cenami. Pomyślałem, że w głównych oddziałach w mieście utarguję jakiś rabat, a jak nie, to pójdę do kolejnej.

Na drzwiach pierwszej wypożyczalni wisi kartka – jesteśmy poza biurem, zapraszamy do naszego oddziału na lotnisku. Taaak…, na drzwiach drugiego punktu widnieje identyczna kartka, a w trzecim nie ma nic – jest po prostu zamknięte i już. Tarabanię się przez pół miasta z powrotem do informacji z pytaniem, czy są jeszcze inne wypożyczalnie. Okazuję się, że jest ich jeszcze kilka. Dodatkowy plecak w jednej ręce wyjątkowo utrudnia spacery w tę i z powrotem. Kiedy więc trafiam na kolejną wypożyczalnię i już z daleka widzę otwarte drzwi, nie jestem już tak skłonny do negocjacji, jak na początku. Pani standardowo – ani be, ani me po angielsku – ale za chwilę zjawia się jej młodsza koleżanka i rozmowa od razu zaczyna się kleić. Generalnie jestem fanem samochodów terenowych, nie żadnych SUV-aków, lecz takich prawdziwych z ramą, reduktorem i z kołami, w których przeważa guma, a nie aluminium. Właśnie taki samochód byłby idealny na tę wyprawę. Budżet mam jednak ograniczony, dlatego na pytanie, jaki samochód chciałbym pożyczyć odpowiadam krótko – najmniejszy, ekonomiczny.

Po kilku podchwytliwych pytaniach miła pani stwierdza, że takiego to mi nie wypożyczy, co oznajamia w dosadny sposób, typowy dla południowców, mocno akcentując słowa i gestykulując. Okazuje się, że drogi, które zamierzam pokonywać, są w większości szutrowe, a czasami zanikają. Dostaję propozycję wynajęcia cholernie drogiego Jeepa w klasie SUV-ak vel SzUV-arek, co spotyka się z moją ostrą dezaprobatą.

Pojawia się druga opcja: Fiat Palio Adventure – combi w zajebiście czerwonym kolorze, wersja na Amerykę Łacińską ze stalowymi progami, czarnymi, grubymi, plastikowymi zderzakami oraz płytami zabezpieczającymi spód auta. Yes, yes, yes – to jest to! (oprócz koloru, oczywiście…)

Tuż na rogatkach miasta szlabany i kontrola policji. Hmm… dziwne, myślę. Jak się później okaże, to normalna procedura w większości okolicznych miast. Trochę wygląda to jak państwo policyjne.

Odległości są tu spore, do przejechania mam prawie 500 km. W Patagonii jest zupełnie inaczej niż w Europie i tuż za rogatkami miasta nie ma żadnych sklepów, hoteli, ani nawet stacji benzynowych. Jedzie się kilometrami, a dookoła tylko pojedyncze skały przeplatane zupełną pustką. Niebieskie niebo z białymi chmurami i ciągnący się po horyzont step. Niesamowite!

Tereny wokół drogi nie są jednak niczyje, lecz należą do właścicieli estancji i są ogrodzone (sic!). Zastanawiam się, po jaką cholerę ktoś grodzi obszar czasem wielkości województwa mazowieckiego? Podobno są tam zwierzęta, których ja jednak nie widziałem. Nie licząc dzikich guanaco, które bez problemu przeskakują niskie płotki, urządzając wędrówki w tę i z powrotem.

Co kilkanaście, czasami kilkadziesiąt kilometrów niedaleko drogi stoją jaskrawoczerwone budki, niekiedy umieszczone na podmurówkach. Zatrzymuję się przy jednej z nich. Okazuję się, że są to kapliczki. Jak żywo przypominają te buddyjskie z Kambodży czy Wietnamu, są identycznie ozdobione czerwonymi flagami. Po bliższym obejrzeniu okazuje się, że są katolickie. W zwyczaju jest zostawianie przy nich jedzenia, wody oraz różnych ozdób. Dokładniejsza „penetracja” terenu prowadzi do wniosku, że nie wszyscy są miłośnikami jedynie słusznej wiary. Prawie w każdym miejscu tuż obok kapliczek był mniejszy lub większy śmietnik. Wygląda to tak jakby miejscowi z premedytacją wyrzucali właśnie tutaj swoje śmieci.

Późnym popołudniem docieram do portowego miasta Rio Gallegos. Szukam stacji benzynowej oraz marketu, aby zrobić zapasy na najbliższe dni. Miasto lekko szemrane, a na drogach wolna amerykanka – każdy jeździ, jak chce, zasada jest jedna – byle szybciej. Na początku czuję się z lekka zagubiony, lecz po uzupełnieniu baku do pełna staram się jeździć jak oni. W czerwonym fiaciku mam 1,8 benzynę, więc po wciśnięciu do dechy, robi się w miarę żwawy. Starając się osiągnąć poll position, na każdym skrzyżowaniu zlewam się z innymi samochodami. Zabawa jest przednia.

Na wylotówce standardowa policyjna kontrola. Miła pani policjantka zaczyna coś nawijać po hiszpańsku, kompletnie nic nie rozumiem. Wyciągam z szufladki stos dokumentów z wypożyczalni i, z lekka udając głupa, wymawiam najwyraźniej, jak się da, dwa tajne słowa, niczym sezamie otwórz się: tourist and penguin. W tym momencie pani zmienia barwę głosu, uśmiecha się i już razem na podstawie ekranu gps-a ustalamy dokładne miejsce bytowania dwunożnych biało-czarnych stworów.

Zjeżdżam z głównej szosy. Droga staje się żwirowa z mniejszymi i większymi dziurami. Uderzające z impetem kamienie w podwozie auta przy prędkości 80 km/h utwierdzają mnie w przekonaniu, że stalowe płyty osłaniające spód auta to jest to. Robi się ciemno, na niebie pojawia się księżyc w pełni i tysiące gwiazd w zupełnie innym układzie niż w Polsce. Znów jest nietuzinkowo, bajecznie, po prostu niesamowicie!

Przez kolejne 120 km jadę już wolniej na długich światłach, mijając szyby naftowe i pojedyncze estancje usytuowane niedaleko drogi. W środku nocy docieram w okolice celu, w pobliże latarni morskiej i odpływam, zasypiając na siedzeniu.

Adam

7 komentarzy

  1. poludnie jest bezpieczne.
    znaczy sie obecnie trcohe sie to zmienia na niekorzysc, ale nadal sporo ludzi podrozuje tam backpackersko, autostopem czy rowerami.
    w el chalten byl jeden (byl to pierwszy taki przypadek) napad z bronia na slepik spozywczy, w zeszlym roku.
    ale wlasciciele tego sklepu sa niemili, wiec nikt sie tym nie przejal :)

  2. Południe Argentyny jest bezpieczne, przynajmniej z mojego doświadczenia jak i z opowieści Antka, który tam bywa od lat.

    Z ta książką to ciężka sprawa :-) Właśnie zabieram się za pisanie kolejnych dni ale nie robiłem notatek jak Łukasz więc opornie to idzie.

  3. Zazdroszczę tej niesamowitości!To znaczy że tam jest bezpiecznie,że można sobie tak samemu,nocą,bez strachu?…

  4. Napiszcie książkę będzie na pewno ciekawa.

Skomentuj